Forum BESKIDZKIE FORUM Strona Główna


BESKIDZKIE FORUM
"Tak mnie ciągnie do gór..."
Odpowiedz do tematu
W Górach Şureanu, czyli z wizytą u starożytnych Daków
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

O najwyżej położonym stanowisku archeologicznym w Karpatach dowiedziałem się już dawno, jeszcze w swoich czasach studenckich, czyli w pierwszej połowie lat 80. Podczas moich ówczesnych wyjazdów turystycznych do Rumunii omijałem jednak Góry Şureanu i znajdującą się w tym paśmie przełęcz Ocolu (ok. 2000 m n.p.m.), na której rumuńscy archeolodzy odkryli relikty strażnicy dackiej z I w. n.e. Ważniejsze wówczas były Retezaty, Paringi, Cindrele, Kelimeny, Suhardy i Góry Rodniańskie. Dopiero w 2000 r., po kilkunastoletniej mojej nieobecności w Rumunii, nadarzyła się sposobność poznania kilku twierdz starożytnych Daków. Podczas wycieczki, w której uczestniczyli głównie studenci archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego i kilku przewodników z wrocławskiego SKPS, zwiedziliśmy stolicę króla Decebala Sarmizegetusę (tzw. Sarmizegetusę królewską, czyli dacką, bo po zwycięstwie nad Dakami w 106 r. n.e. Rzymianie w zupełnie innym miejscu – u podnóża Retezatu – wznieśli nowe miasto nazwane Sarmizegetusa–Colona Ulpia Traiana; to taki zabieg socjotechniczny, który miał spowodować by potomkowie Daków zapomnieli, gdzie tak naprawdę znajdowała się ich kolebka) i kilka innych dużych założeń obronnych (m.in. Blidaru). Był plan, aby dojść też na przełęcz Ocolu i zobaczyć relikty tamtejszej strażnicy. Wyszliśmy wówczas z Gradiştea del Munte, w pełni ufając czechoslowackiemu przewodnikowi „Rumunské a bulharské hory” z 1978 r. (pod redakcją Jiřího Čížka), że po około 7 godzinach będziemy gdzieś w pobliżu przełęczy. Podczas wcześniejszych wyjazdów do Rumunii czasy podawane w tej kultowej książce (piszę kultowej, bo przez kilkanaście lat był to dla polskich, czeskich i słowackich turystów najważniejszy i praktycznie jedyny przewodnik po rumuńskich Karpatach) zazwyczaj się zgadzały. A tu tragedia. Ten akurat fragment przewodnika był pisany wyłącznie z mapy i konfrontowany z sytuacją na suficie praskiego mieszkania autora. Trwająca non stop 19 godzin wycieczka (oczywiście tam i z powrotem), dotarła do szczytu Comarnicei, skąd do celu było jeszcze ho, ho. Ale i tak było super. Przeliczając trasę na punkty GOT to zrobiliśmy wówczas przeszło 80 punktów – częściowo w śniegu, i w znacznej części w nocy.
Kolejnej okazji na dojście do strażnicy Ocolu już nie wypuściliśmy z rąk (a właściwie naszych nóg). W 2005 r. zorganizowaliśmy kolejną wycieczkę archeologiczną do Rumunii. Już nie pociągowo-pieszą (jak w 2000 r.), lecz korzystając z autokaru i logistycznego wsparcia Olka Dymka, mojego kolegi z krakowskiego SKPG, parającego się od pewnego czasu własną działalnością przewodnicką, nastawioną głównie na Rumunię. Telefon z Wrocławia do Olka, aby załatwił tani autokar, tanie noclegi i bogaty program „pozaarcheologiczny”. A my robimy resztę. I było, przez cały wyjazd, obustronnie fajnie – Olek też się czegoś nowego o Rumunii dowiedział (o ile coś, co ma kilkanaście tysięcy lat, może być nowe). Utworzyły się wówczas dwie grupy uczestników wycieczki: łojancka, którą Olek podwoził w miejsca startu w góry i klasyczna autokarowa, która zwiedzała te obiekty archeologiczne i „historycznosztuczne”, do których można było dotrzeć autokarem.
Na piesze przejście do przełęczy Ocolu przeznaczyliśmy dwa dni. Na dziewięć osób wzięliśmy trzy namioty, planując nocleg gdzieś pod Virfu lui Patru, najwyższym wzniesieniem Gór Şureanu (2130 m n.p.m.).

Z Petroşani, w pobliżu którego grupa "autokarowa" zwiedzała romańskie kościoły i Densus (!!!!!!! - koniecznie zobaczcie), Olek dowiózł grupę szturmową autokarem w samo miejsce startu, do Obirsii Lotrului (1400 m n.p.m.). Dojazd atrakcyjny, najpierw malowniczym wąwozem rzeki Jieţ, następnie wzdłuż północnego podnóża zaśnieżonych „przeszłodwutysięczników” Parângu, z wjazdem na pokrytą jeszcze śniegiem przełęcz Groapa Seacă (1598 m n.p.m.), z której na łeb, na szyję do Obirsii. A to co było pod kołami autokaru to tylko na krótkich odcinkach przypominało asfalt.



Start do naszego wypadu w tę część Gór Şureanu nie mógł być inny niż z osady leśników, drwali, pasterzy i górskich turystów, czyli z Obirsia Lotrului. Nie wiem, czy jest takie drugie miejsce w Karpatach, z którego w godzinę-dwie po wyjściu możemy być w aż pięciu różnych pasmach górskich. Może namiastką tego miejsca mogłoby być Szybene, ale pod warunkiem, że gdzieś w jego pobliżu upchnie się jeszcze dwa pasma i to w dodatku o przeszło 200 m wyższe od gór otaczających tamten fragment doliny Czarnego Czeremoszu. Z Obirsii Lotrului wyruszając na południe trafiamy w bardzo wysoki Parâng (Parângul Mare 2519 m n.p.m. – trzecie pod względem wysokości pasmo w Karpatach – po Tatrach i Górach Fogaraskich), na południowy wschód w Pasmo Latoricy – Munţii Latoriţei (Fratosteanu 2053 m n.p.m.), na północny wschód w Góry Lotru (Ştefleşti 2242 m n.p.m.) lub o godzinkę-dwie bardziej oddalone Góry Cindrel (zwane też Górami Sybińskimi-Munţii Cibinului z najwyższym Virful Cindrel 2245 m n.p.m.), zaś na północny zachód w nasze Şureanu (Virful lui Patru 2130 m n.p.m.)



W Obirsii przywitanie się z niewidzianym od 22 lat schroniskiem. Wtedy, w 1983 r., szokiem dla nas była możliwość zakupienia w schroniskowym bufecie naszej polskiej „Wyborowej” (u nas wtedy na kartki i do kupienia – poza meliną – wyłącznie po 13.00) i kubańskiego rumu. Można też było nabyć tańsze wówczas najrozmaitsze specjały rumuńskiego przemysłu gorzelnianego (co wówczas uczyniliśmy). A to ówczesne zupełnie w „nieceauşescowym” stylu super zaopatrzenie w Obirsii było ponoć ukierunkowane nie pod turystów, lecz pod stosunkowo dobrze wtedy zarabiających pasterzy schodzących do Obirsii w każdą niedzielę w okresie wypasów. Z wszystkich możliwych pastwisk, polan i hal w Parângu i w pozostałych pasmach przybywało tu ich naprawdę setki. Trochę czarno-białych fotografii i fioletowawych już niestety ORWO-wskich przeźroczy dokumentujących sceny bratania się polskich turystów i rumuńskich pasterzy zachowało się nawet w moich fotograficznych archiwach.
W 2005 r. „Wyborowej” i „Habany” już nie było – zadowoliliśmy się kuflem, a może dwoma, „Ursusa” i zakupem kilku półlitrowych plastikowych buteleczek „Rachiu”, czyli po prostu 40-procentowej imitacji śliwowicy (to tak na wieczór).



W Obirsii Lotrului, leżącej na wysokości ok. 1400 m n.p.m., zbiegają się strumienie spływające z Gór Parâng (największy z tych potoków to Lotru, mający swe źródła w najpiękniejszym we wschodniej częsci Parângu polodowcowym jeziorze Cilcescu, kiedyś „niewiadomodlaczego” zwanym przez polskich turystów „Ceausescu”) oraz Gór Şureanu i Lotru (wśród nich największym potokiem jest Pravăţ).



Wyjście z Obirsii Lotrului – tak jak przed laty – najpierw na północ. Tylko, że wówczas po może 7-8 kilometrach skręciliśmy na wschód, w stronę Gór Lotru i Cindrel, teraz zaś, po nieco krótszym wspólnym z tamtą drogą odcinku, szybko mieliśmy wykręcić w kierunku północno-zachodnim. Okazało się jednak, że to określenie „szybko” adekwatne było tylko do początkowego odcinka naszej trasy (zaznaczyć trzeba, że na późniejsze spowolnienie tempa wędrówki nie miała żadnego wpływu ilość spożytego w Obirsii „Ursusa”; były to po prostu typowe w tych górach w maju trudności obiektywne).



Początkowo szliśmy pozbawioną nawet odrobiny śniegu wygodną dla butów drogą. Mniej zaś wygodną dla opon i silników pojazdów, które starają się nią tak jakoś od 2 połowy maja do połowy listopada jeździć. Spoglądając na południe rósł nam w oczach masyw Parângu, zamykający dolinę Lotru właśnie od strony południowej. Ładny zaśnieżony szczyt zamykający panoramę to Mohorul, z tego ujęcia wydający się być niższym niż w rzeczywistości (2337 m n.p.m.)




DN 67 C, czyli Drum Naţional 67 C. Nieukończona (na szczęście), ale użytkowana nie tylko przez kierowców ciężarówek i jeepów transkarpacka droga krajowa, łącząca leżący na północ od głównego grzbietu Karpat Siedmiogród (miasto Sebeş) z Wołoszczyzną, usytuowaną na południe od gór (miasto Novaci). Kilkanaście kilometrów od miejsca, w którym w tej chwili jesteśmy, droga wspina się na wysokość przeszło 2 150 m n.p.m., ponad przełęcz Urdele (2145 m) w Górach Parâng. Jest to najwyżej położona droga jezdna w całych Karpatach. Jest ona z pewnością śmielej poprowadzona od bardziej od niej znanej szosy transfogaraskiej.
Jeszcze na DN 67 C wpakowaliśmy się w śnieg...



Później trzeba było zejść z drogi w las, ... zaśnieżony las, ... bardzo mocno zaśnieżony las... z bardzo mokrym majowym śniegiem! Takim miejscami po pas, zwłaszcza przy świerkach. Nikt nie myślał o robieniu wtedy fotek. Priorytetem było wyszukiwanie na drzewach znaków szlaku. Udawało się lub nie...
I tak chyba bez szlaku weszliśmy na polanę...
... a cudna ona była!...
[i w pierwszym momencie wcale nie chciało nam się analizować szczegółów panoramy roztaczającej się z naszej polany; zresztą opis tej panoramy z tego samego miejsca przedstawię nieco dalej]



I już wiedzieliśmy, że będziemy tu spać.
Tym bardziej, że stała tam piękna bacówka. Cała i zdrowa (niestety, nawet w górach rumuńskich jest takich coraz mniej). Bacówka na Poianie Muierii.
Cienie już długie... Późno... Spoglądamy na zegarki – za godzinę zachód słońca, ale jak wbiegniemy na kulminację Poiany to dzień wydłuży nam się jeszcze o jakieś 40 dodatkowych minut. Bo wierzchołek jest o ponad 100 m wyżej. No to bieg na górę, z aparatami oczywiście w dłoniach.
Pierwsze fotografie „strzelane” jeszcze z podbiegu na szczyt – jakbyśmy się bali, że nie zdążymy przed zmrokiem. Dlatego panoramę Parângu nieco zasłania Kozia Góra, czyli Virful Capra (1972 m n.p.m.), leżąca jeszcze w Górach Şureanu.



Jesteśmy już na wierzchołku Poiany Muierii (1756 m n.p.m.). Zza wschodniego ramienia leżącego jeszcze w Górach Şureanu szczytu Pravăţ (1892 m n.p.m.) wyłania się piękna i regularna bryła Mohorula (2336 m) i leżących na wschód od niego szczytów wschodniej części Parângu – to takie ładne, choć kopulaste, ale zarazem wydające się być najwyższe w tamtej części masywu to chyba Micaia (2170 m), ale głowy nie dam!



Na wschód rozdzielone doliną Frumoasy bliźniacze masywy Lotru (po prawej) i Cindrel (po lewej). Ich kulminacje są niemal tej samej wysokości. Krajobraz tylko odrobinę inny (w Cindrelu trochę więcej skałek na grzbiecie i ładniejsze jeziora polodowcowe – ale tylko dwa). Widoczne najwyższe wierzchołki obydwu masywów – Ştefleşti (2242 m) i Cindrel (2245 m) oraz nieznacznie zasłonięte północnym ramieniem szczytu Tarna (1891 m) siodło przełęczy Ştefleşti (1725 m), rozdzielającej oba pasma.



Widok z kulminacji Poiany Muierii na południe, na centralną i zachodnią część Parângu – najbardziej widoczna rozległa Cârja (2405 m), pierwszy od zachodu w Parângu szczyt przewyższający 2400 m. Na zachód od niej, czyli na prawo, wyraźnie niższy grzbiet Parângul Mic, na wschód zaś ciąg wysokich na przeszło 2400 m kolejnych wysokich wierzchołków pasma – Vf. Stoieniţa (2421 m), Gemănarea (2426 m) i sam Parângul Mare (2519 m).



Wieczorna refleksja w kwartecie... [to „połoninne” po lewej to kawałek Lotru, a to dalej na nieco bliższym planie to Pasmo Latoricy (Fratosteanu ukryło się za Olą P.), zaś na dalszym wschodnia część Parângu z Micaią (2170 m), Nedeią (2130 m) i Ursu (2124 m n.p.m.)]




... i solo [mając za plecami Virful Pravăţ (1892 m n.p.m. na pierwszym planie – jeszcze w Górach Şureanu) a dalej główny grzbiet Parângu – opisany już nieco wcześniej]



Do bacówki wróciliśmy już kilka minut po zmroku. Po uczcie duchowej (widoki!!!)... uczta dla ciała (przypomnieliśmy sobie o jedzeniu i „Rachiu”!!!). I jak to w bacówkach – długie, chyba do trzeciej w nocy, rozmowy. Niestety bez gitary [„Tylko gitary tak mi brak, i tak mi tęskno do niej...”, przypomniały mi się wtedy słowa piosenki Rudiego Schubertha, powstałej gdy jeszcze pisał normalne i ładne turystyczne teksty. Jeszcze sprzed okresu tych wszystkich komercyjnych szlagierów typu „Córka rybaka” i „Monika – dziewczyna ratownika”]


Poranek... brr!... bardzo zimny. Ślady po kolacji... Chociaż przyznacie, że plastikowe butelki po „Rachiu” wcale się na stole nie walają...



Bardzo wczesnoporanne spojrzenie na zachodnią część Gór Lotru. Grzbiet opadający w kierunku południowo-zachodnim ze szczytu Cristeşti (2233 m n.p.m.) w stronę Obirsii Lotrului. A może to nawet sam Ştefleşti? (widzę, że jest pretekst, aby jechać i sprawdzić!) Na pierwszym planie oczywiście miejsce naszego noclegu – bacówka na Poianie Muierii.



... a to rzut okiem na północny-zachód, w stronę najwyższych partii Gór Şureanu z Vf. lui Patru (2130 m n.p.m.) po prawej i niższym Auşel (2009 m n.p.m.) w środku. Gdzieś tam między tymi szczytami, na zasłoniętej przełęczy Ocolu, znajduje się cel naszej wycieczki, czyli pozostałości najwyżej położonej strażnicy dackiej. A ten nieco niższy zaśnieżony szczyt po lewej to Clăbucet (1940 m n.p.m.). [i to jest właśnie ta obiecana przed chwilą panorama...]



Nadszedł wreszcie (oj, słowo to w tym miejscu zupełnie nie pasuje) moment wyjścia z bacówki na Poianie Muierii. Urocze miejsce, to w takim razie uroczysta i warta uwiecznienia chwila... Taka, że Krzyś B. założył nawet z tej okazji – tak na 5 minut – oficjalny sweter SKPS.




Tylko pierwsze kroki, tuż za bacówką, były nieco w dół, prowadząc do lasu oddzielającego Poianę Muierii od oddalonego 3 km na północ nieco niższego od niej wzniesienia Sălanele (1709 m n.p.m.), kiedyś wylesionego i upstrzonego bacówkami, a dziś zarastającego już lasem i bacówkami w stanie agonalnym.



... wiosnę w górach widać nawet „z żabiej perspektywy”, jak mówią fotograficy. W tym wypadku perspektywa zdaje się być raczej „skrzecza”.



Wejście na kopułę Sălanele. Jest maj, więc to oczywiste, że nie ma owiec. Boję się jednak, że i w sierpniu może być podobnie. A to tam – zaśnieżone po lewej – to Clăbucet (1940 m n.p.m.).



Po 3-kilometrowym i blisko półtoragodzinnym przebijaniu się przez mokry śródleśny śnieg można było na polanie Sălanele chwilę odpocząć...



... i nacieszyć wzrok widokami otwierającymi się w kierunku wschodnim. A widać bliźniacze pasma Gór Lotru i Cindrel, rozdzielone doliną rzeki Frumoasa. Tu wyraźnie widać, że są niemal tak samo wysokie. Najwyższy w Górach Lotru Ştefleşti (2242 m – to ten po prawej) jest tylko o 3 metry niższy od szczytu Cindrel, czyli kulminacji gór o tej samej nazwie (2245 m – po lewej).



A z kolejnej wylesionej góropolany Smida Mare (1774 m n.p.m.) rozpościera się widok na północną część gór Cindrel z zalesionym szczytem Oaşa Mare (1731 m n.p.m.) i leżącym u jego zachodniego podnóża sztucznym zbiornikiem wodnym Lacul Oaşa na rzece Sebeş. Zaporę wzniesiono na wysokości ok. 1200 m n.p.m. Do tego miejsca szosa DN 67C z Sebeş jest względnie dobra.
Zaś te przefioletowiałe trawy to nie efekt zastosowania NRD-owskich przeźroczy firmy ORWO, które po latach dają taki właśnie efekt, lecz rezultat przebijania się przez połoninne zleżałe jesienne żółte trawy milionów liliowych i fioletowych krokusów.



... a wśród tych milionów jeden samotny albinos.



Trzy, a może cztery (?), w jednym...
A tak w ogóle, to równie „zakrokusionych” gór jak Şureanu ciężko w Karpatach znaleźć. Są one tutaj wszędzie – pięć lat wcześniej, w 2000 r., podczas majówki w północno-zachodniej i środkowej części masywu brnęliśmy wśród tych kwiatków i przez płaty śniegu blisko dziesięć godzin, przez niemal trzydziestokilometrowy dystans.



Z polany Snida Mare grzbiet schodził na słabo zaznaczoną bezimienną przełęcz (1615 m n.p.m.), aby wkrótce wyprowadzić na dużą polanę Gura Pottecului, leżącą u południowo-wschodniego podnóża Virfu lui Patru (2130 m n.p.m.), najwyższego wzniesienia w Górach Şureanu. Co jak co, ale na tej polanie życie pasterskie w lecie musi wrzeć nadal...



... a zatem korzystając z tego, że żaden czworonożny opiekun owieczek nie uczepi się naszych łydek, wypada zasiąść do odpoczynku (za chwilę czeka nas wszak podejście na Vf. lui Patru) i trochę popodziwiać – bo warto.



... a dzisiaj, z perspektywy 2012 r. zastanawiam się, czy ta bacówka tam jeszcze stoi? Bo że ten tam zaśnieżony na ostatnim planie Cindrel trwa nadal, to tego jestem pewien.


Majowa erekcja ciemiężycy zielonej



I wreszcie końcowe podejście na Virfu lui Patru. To bałuchowate zaśnieżone kopulaste wzniesienie po lewej to Poiana Muierii (1756 m n.p.m.), zza której wyłazi regularny stożek szczytu Mohorul (2337 m n.p.m.). Od niego na zachód, czyli w prawo, cały główny grzbiet Gór Parâng z najwyższym w tym paśmie Paringulem Mare (2519 m n.p.m.)



Szczyt zdobyty. Z wierzchołka Vf. lui Patru świetnie widoczna jest środkowa część Gór Şureanu z szczytami Şureanu (2059 m n.p.m. – po lewej) i Cârpa (2012 m n.p.m. – po prawej). Na północnym skłonie szczytu Şureanu widoczny jedyny w tych górach kocioł polodowcowy. A las z obydwu stron „pcha się” na przełęcz Curmătura Şureanu.



No to rzut oka za siebie, na południowy-wschód. Tak, tak – to najdalej leżące pasmo to Fogarasze!!!!!!!



Na południe od nas prawie cały Parâng – od Parângula Mare (2519 m) po prawej, poprzez Setea Mare (2365 m), Mohorul (2337 m) aż do Vf. Nedeia (2130 m).



Virful Cindrel (2245 m) i zlewająca się z nim nieco niższa, również pokryta śniegiem Şerbota (2136 m). A u zachodnich stóp Gór Cindrel sztuczny zbiornik wodny Lacul Oaşa z dobrze widoczną betonową zaporą rozpiętą w poprzek doliny rzeki Şebes.



Zejście z Virfu lui Patru na przełęcz Ocolu. Jesteśmy na miejscu! To tutaj założono w I w. n.e. najwyżej położoną strażnicę dacką, strzegącą od strony południowej dojścia do stołecznej Sarmizegetusy, siedziby władcy Daków Decebala. W pierwszej chwili rozczarowanie. Poza kilkoma hałdami po niezasypanych wykopach archeologicznych spod śniegu tak naprawdę niewiele widać.



Ale po chwili nachodzi nas refleksja, że gdyby nie ten roztapiający się śnieg, spod którego zaczęły najpierw „wyrastać” relikty wałów strażnicy, z pewnością bardziej czytelne i uwypuklone w takim śnieżnym kontekście, to naprawdę mielibyśmy tu minorowe nastroje. A tak coś widać... i ten rewelacyjny stąd widok na Parâng. Cały Parâng!... Nie ma co opisywać panoramki. Weźcie mapę i tak szczytami po kolei od lewej do prawej, a potem z prawej do lewej. Utrwali się po przyjeździe (a może przyjściu?) w te góry. Na pewno!



Znajdujący się na szczycie Clăbuceta (1940 m n.p.m.) kamienny kopiec nie jest elementem szlaku turystycznego, lecz ważnym dla pasterzy punktem orientacyjnym. Na rozległym szczycie podczas mgły naprawdę można łatwo zabłądzić, nawet gdy świetnie zna się te góry. A i turystom też się coś takiego przyda (na przykład zdjęcie może być ładniejsze, chociażby to z Virfu lui Patru na ostatnim planie).



Zachodnia część Parângu (Parângul Mic 2074 m n.p.m.) widziana z południowych skłonów Clăbuceta również robi wrażenie, choć jest przecież przeszło 400 m niższa od centralnej partii masywu.



Przez cały Clăbucet wiódł szeroki i łagodnie opadający w dół pasterski płaj.



Nawet z leżących tuż nad górną granicą lasu fragmentów stoków Clăbuceta, czyli z wysokości około 1800 m n.p.m., rozpościerały się fantastyczne widoki na ośnieżony niemal cały grzbiet Parângu.



Schodzący z Clăbuceta na południe pasterski płaj przewinął się na zachodnią stronę grzbietu i nagle, ponad dużym osiedlem bacówek pasterskich, ukazał się nam masyw Retezatu. Z tego miejsca wydawał się być wyraźnie niższy od Parângu, mimo, że również jego najwyższe szczyty przekraczają 2500 m (Peleaga 2509 m, Papuşa 2503 m).



Wejście do osiedla bacówek. Żywego ducha... W tym wypadku nie ma jednak żadnych wątpliwości, że już za miesiąc miejsce to zamieni się w jedno wielkie „bekowisko” (to taki neologizm paralelny do słowa „rykowisko”) kilku tysięcy owiec. I tak się wtedy zastanawialiśmy, czy w czasie dojenia tych tysięcy owieczek juhasi mają czas choćby na moment spojrzeć na to coś ładnego na południu, czyli na zachodnią część Parângu z Parângulem Mic (2074 m n.p.m.)? A tam na samiuteńkim końcu to już chyba Góry Wulkańskie (Vâlcan)?



I jeszcze jeden rzut okiem na bacówkowe miasteczko na południowym ramieniu Clăbuceta.



Spojrzenie od strony południowej na osiedle bacówek. Po prawej widoczna główna kulminacja Clăbuceta (1940 m n.p.m.), po lewej coś, co „ludzie wysokich gór” nazwaliby przedwierzchołkiem południowo-zachodnim tego szczytu.



Nagle..., kilkanaście minut po opuszczeniu bacówek, na płacie niewytopionego śniegu... ki diabeł?



Za sekund pięć już wiedzieliśmy, że w tej części gór nie jesteśmy sami. I że przynajmniej przez jakiś czas będziemy szli (na szczęście nie razem) z właścicielem dość dużych łap tym samym odcinkiem ścieżki grzbietowej.



Całe szczęście, że nasz towarzysz wybrał jakiś trawers poniżej grzbietu. W miarę spokojnie zeszliśmy na kolejną polanę grzbietową.
Polana Măgura Mica była ostatnią górską polaną w trakcie naszej dwudniowej wędrówki przez Góry Şureanu. Jest to sztucznie wylesione opadające na południe ramię niewysokiego szczytu o tej samej nazwie (1778 m n.p.m.).



Trochę niżej, więcej słońca i ciemiężyca z tej polany jakby bardziej wybujała niż jej siostra spod Virful lui Patru



Z polany Măgura Mica wleźliśmy w las, schodząc do doliny potoku Răscoala. Zejście strome, trwające niespełna godzinę, dość nieprzyjemne. Być może to wrażenie potęgowane było przez obecność gdzieś blisko nas miśka, a może przekonaniem, że po zejściu do doliny na pewno będziemy tuptać ze 2-3 godziny w stronę Petroşani. Było późno i wszystkie – tak myśleliśmy – samochody leśników już dawno stoją przed knajpami w okolicznych osiedlach i wioskach.
...szczęśliwie w dolinie Răscoala udało nam się złapać stopa-marudera. Kochany i poczciwy Roman-Diesel zwoził ostatnich pracowników leśnych w dół – do przysiółka Tirici w dolinie Jiul de Est. Podejrzanie wesoły kierowca obiecał nas podwieźć do pierwszych zabudowań wsi Cimpa – to już praktycznie przedmieścia Petroşani. Pierwsze pytanie współsiedzących z nami na pace miejscowych trochę nas zmroziło – czy nie widzieliśmy czasem błąkającej się przy górnej granicy lasu młodej niedźwiedzicy? Rozgrzać tę na chwilę zmrożoną atmosferę pomogła skonsumowana na pace ciężarówki dość spora resztka ich palinki i bardzo duża resztka naszej czekolady.





Nie może więc dziwić, że po rozstaniu przed Cimpa wzajemne pożegnalne machanie trwało tak długo, aż Romek nie skrył się w kurzu gościńca do Tirici ...





... następna podwoda była równie sympatyczna i dostarczyła nas do samego dworca w Petroşani...





Zdążyliśmy! Ostatni w tym dniu tren (czes. vlak, niem. Zug) na siedmiogrodzką stronę Karpat odjeżdżał po 7 minutach. Dwie minuty kupowaliśmy bilety, 4 minuty palinkę i „Haţeganę” (to takie świetne i tanie piwo z browaru w pobliskim mieście Haţeg, niestety już od kilku lat nieprodukowane) w dworcowym kiosku. I stąd, z Petroşani, pociąg wiózł nas i wiózł aż do Simerii (takiej rumuńskokarpackiej Suchej Beskidzkiej) – na spotkanie stęsknionej pozostałej części naszej grupy.

Fotki również w Picasie:

[link widoczny dla zalogowanych]

Pozdrawiam

Krzysiek


Ostatnio zmieniony przez Krzysztof Jaworski dnia Sob 16:33, 16 Lut 2013, w całości zmieniany 8 razy
Zobacz profil autora
pedro


Dołączył: 03 Maj 2009
Posty: 701
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Śląsk Cieszyński

Świetne Very Happy Aż się rozmarzyłem Rolling Eyes Smile
Zobacz profil autora
Pudelek
Ogarniacz kuwety

Dołączył: 10 Lis 2006
Posty: 5794
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Oberschlesien, Kreis Nikolei und Kreis Oppeln

kolejna ciekawa relacja Smile

masz może zdjęcia tej Sarmisegetusy?
Zobacz profil autora
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

pedro napisał:
Świetne Very Happy Aż się rozmarzyłem Rolling Eyes Smile


Pudelek napisał:
kolejna ciekawa relacja Smile

masz może zdjęcia tej Sarmisegetusy?


Dziękuję Wam za miłe słowa

Fotografii z Sarmizegetusy mam sporo, z dwóch różnych wyjazdów, podczas których lepiej zwiedziłem samą Sarmizegetusę królewską (Sarmisegetusa regia; są stosowane różne zapisy – także Sarmizegetuza) i strzegące ją od północnego przedpola Gór Şureanu twierdze Blidaru i Costeşti. Tak w ogóle dojazd do wszystkich tych obiektów nie jest trudny – pod Costeşti i Blidaru można wręcz dotrzeć asfaltem (do hotelu, niegdyś schroniska, we wsi Costeşti a potem w obydwa miejsca dość krótkie spacery trwające w jedną stronę ok. 0,5 h [Costeşti] i ok. 1 h [Blidaru]). Do Gradiştea del Munte – skąd jest do Sarmizegetusy ok. 2,5 h pieszo – można podjechać swoim samochodem (z Costeşti jest to droga gruntowa) lub skorzystać ze stopa – często jeżdżą tam ciężarówki (tak dla miłośników etnografii – w Gradiştea del Munte do dziś wypala się węgiel drzewny w tradycyjnych mielerzach).
Planuję, ale dopiero za jakiś czas, zrobić kolejną relację z Gór Şureanu – jeszcze bardziej dacką i oczywiście z aspektami turystycznymi. Na razie kilka fotografii:

Na początek uwaga ogólna – wszystkie stanowiska archeologiczne w rejonie Sarmisegetusy są zadbane, odchwaszczone i zaopatrzone w plansze dydaktyczne. Zwykle rumuńskojęzyczne, ale w przypadku planów i mapek „to ne vadí”, jak mówią bracia Czesi.

W Sarmisegetusie, leżącej na wysokości ok. 1000 m n.p.m., można zwiedzić zarówno gród z pozostałościami licowanych kamieniami fortyfikacji obronnych, jak i kompleks świątynny – ten jest zdecydowanie ciekawszy. W centralnej części znajduje się tzw. wielkie sanktuarium koliste, częściowo zrekonstruowane, uważane też za dacki kalendarz, gdyż w zewnętrznym obwodzie występuje 360 stel kamiennych. W jego pobliżu usytuowano zapewne ołtarz – tzw. dysk solarny.

[link widoczny dla zalogowanych]

W południowej części kompleksu świątynnego znajdują się ruiny dwóch świątyń założonych na planie prostokąta. Jedna z nich – mniejsza (widoczna na poniższej fotce – pochodzi z ostatniej fazy istnienia Sarmizegetusy, tj. z czasów Decebala).

[link widoczny dla zalogowanych]

W północno-zachodniej części kompleksu zlokalizowano małe sanktuarium koliste (po prawej) i tzw. wielkie sanktuarium andezytowe (kolumny w tej świątyni wykonano ze skały andezytowej)

[link widoczny dla zalogowanych]

Więcej fotografii z Sarmizegetusy może kiedyś....

Nieco na północ od Sarmizegetusy królewskiej znajduje się twierdza Blidaru

[link widoczny dla zalogowanych]

A to szczególik z kolejnej twierdzy osłaniającej Sarmizegetusę od północy – Costeşti

[link widoczny dla zalogowanych]

A co do rzymskiej Sarmizegetusy (Sarmizegeusa-Colona Ulpia Traiana)?
Do niej można dojechać bez problemu asfaltem. Bo to dziś wioska o tej samej nazwie, położona na zachód od miasta Haţeg, u podnóża Retezatu. Jest tam camping, muzeum i normalne antyczne miasto rzymskich prowincji – z amfiteatrem, forum i innymi typowymi elementami prowincjonalnorzymskiej infrastruktury (archeolodzy dopatrzyli się tam też pozostałości burdelu). Oto kilka fotografii:

Fragment amfiteatru....

[link widoczny dla zalogowanych]

....forum...

[link widoczny dla zalogowanych]

... słowem jedno wielkie lapidarium

[link widoczny dla zalogowanych]

Dziękuję serdecznie i pozdrawiam
Krzysiek J.


Ostatnio zmieniony przez Krzysztof Jaworski dnia Nie 17:00, 29 Sty 2012, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Pudelek
Ogarniacz kuwety

Dołączył: 10 Lis 2006
Posty: 5794
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Oberschlesien, Kreis Nikolei und Kreis Oppeln

dzięki za zdjęcia Smile

ten rejon Rumunii jest jednym z wielu potencjalnych celów na najbliższe wakacje i wtedy mam nadzieję zajrzeć do któregoś z wyżej wymienionych miejsc Smile

PS>do Sarmisegetusa regia nie można dojechać samochodem? na google maps wyświetla mi się droga własnie z Gradistea de Munte


Ostatnio zmieniony przez Pudelek dnia Nie 17:52, 29 Sty 2012, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

Pudelek napisał:

PS>do Sarmisegetusa regia nie można dojechać samochodem? na google maps wyświetla mi się droga własnie z Gradistea de Munte


Samochodem można - Rumuni wszędzie dojadą swoimi Daciami! Ale to jest wjazd na 1000 m n.p.m. i taka oto droga (stan z maja 2005 r.)

[link widoczny dla zalogowanych]

... lepiej chyba zostawić auto na dole. Czy samochodem, czy nie i tak poświęcisz na zwiedzanie Sarmizegetusy jeden dzień. A na pewno lepiej będziesz wspominał wycieczkę pieszą w fajnych górach niż wycieczkę za kółkiem na niefajnej drodze Laughing
Zobacz profil autora
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

Przepraszam Was, że piszę "do siebie", ale nie jest to - mam taką nadzieję - tylko odgrzewanie kotleta. W sieci znalazłem informację, pod jakże wymownym tytułem "Przełęcz Urdele, Rumunia - Kto nie zdążył ma pecha". Rzecz dotyczy drogi, o której pisałem w wątku, czyli Transalpina DN 67 C, przecinającej góry Paring na wysokości 2150 m (przełęcz Urdele). Została ona w 2010 r. wyasfaltowana.

Jedno ze zdjęć w linku jest dość szokujące:



Informacja jest pod linkiem:

[link widoczny dla zalogowanych]

Gdyby się nie wyświetlało (albo strona padła), to przepisuję tu zasadniczą treść notki:

Przełęcz Urdele, Rumunia - kto nie zdążył ma pecha

1 Data: Czerwiec 24 2010 14:14:31
Autor: # gps
Przełęcz Urdele, Rumunia - kto nie zdążył ma pecha
[link widoczny dla zalogowanych]

Oto jak obecnie wygląda droga na Urdele. Pogłoski o tym, że Rumuni poprowadzą tam asfalt potwierdziły się.

Do niedawna było tam tak:
[link widoczny dla zalogowanych]

Co nie zmienia faktu, że Transalpina, czyli droga 67C (Novaci - Sebes, 135 km), z jednym z najdłuższych znanych mi podjazdów/zjazdów (+-60 km), to przepiękna trasa i wyzwanie dla rowerzystów.

#
gps



A tak ode mnie - ja na szczęście zdążyłem. Drogą tą szedłem już w 1983 i znacznie później, bo w 2005 r. (ten fragment opisuję w tym właśnie wątku), ale na jej północnym odcinku, w którym przebija się przez góry Sureanu, Cindrel i Lotru. Dopiero w 2007 r. przechodząc z zachodniej części Paringu we wschodnią część tych gór przeciąłem, wraz z moją sześcioosobową grupką, drogę w jej najwyższym punkcie, czyli na przełęczy Urdele. Rozbiliśmy tam nawet namioty, bo miejsce było wtedy wybitnie urocze. Kilka fotek z rejonu przełęczy:













Te białożółte punkciki przy zakręcie drogi to stado owiec przemierzające Transalpinę...



... a to żebrzący pilnujący je psiaczek


... a tak patrząc na zdjęcia asfaltowego dywanika na przełęczy Urdele, to sądzę, że zbyt wielu zim nie pociągnie. A zatem apel do turystów rowerowych: Wyasfaltowana Transalpina czeka. Kto nie zdąży, będzie miał pecha

PS. Transalpina ma nawet hasło w polskiej Wikipedii. Z galerią fotek - ale już "wyasfaltowanych"
Zobacz profil autora
Re: W Górach Şureanu, czyli z wizytą u starożytnych Daków
buba


Dołączył: 20 Kwi 2006
Posty: 3022
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: oława

Coz za cudna relacja!!! pelna krokusow ,uroczyczych bacowek i sportu zwanego "gruzawing"!!!


Krzysztof Jaworski napisał:

Z Petroşani, w pobliżu którego grupa "autokarowa" zwiedzała romańskie kościoły i Densus (!!!!!!! - koniecznie zobaczcie).


Bardzo fajne miejsce! Chyba wlasnie Densus podobal mi sie najbardziej z okolicznych kosciolkow



obok kosciola byl bardzo ciekawy kibelek- z pokrywka!!!



Krzysztof Jaworski napisał:

A to ówczesne zupełnie w „nieceauşescowym” stylu super zaopatrzenie w Obirsii było ponoć ukierunkowane nie pod turystów, lecz pod stosunkowo dobrze wtedy zarabiających pasterzy schodzących do Obirsii w każdą niedzielę w okresie wypasów. Z wszystkich możliwych pastwisk, polan i hal w Parângu i w pozostałych pasmach przybywało tu ich naprawdę setki. Trochę czarno-białych fotografii i fioletowawych już niestety ORWO-wskich przeźroczy dokumentujących sceny bratania się polskich turystów i rumuńskich pasterzy zachowało się nawet w moich fotograficznych archiwach.


ojjjjj.. ta czesc twojego archiwum bym poogladala szczegolnie chetnie musiala to byc niezapomniana impreza!!!


Krzysztof Jaworski napisał:

W tym wypadku nie ma jednak żadnych wątpliwości, że już za miesiąc miejsce to zamieni się w jedno wielkie „bekowisko” (to taki neologizm paralelny do słowa „rykowisko”) kilku tysięcy owiec


Bardzo mi sie to slowo podoba! zapewne wlacze go trwale do swojego slownika (obiecuje zawsze powolywac sie na autora! )


Krzysztof Jaworski napisał:

Do Gradiştea del Munte – skąd jest do Sarmizegetusy ok. 2,5 h pieszo – można podjechać swoim samochodem (z Costeşti jest to droga gruntowa) lub skorzystać ze stopa – często jeżdżą tam ciężarówki (tak dla miłośników etnografii – w Gradiştea del Munte do dziś wypala się węgiel drzewny w tradycyjnych mielerzach).



Chyba sie rozpłacze! byc tak blisko (bo w Sarmizegetusie) i nie zobaczyc tych wypalow?? buuuuuuuuuuu Mad Mad Mad


Krzysztof Jaworski napisał:

A tak ode mnie - ja na szczęście zdążyłem.


Szczesciarz!! zazdroszcze.. To ta droga co byla w relacji na Biesiadzie Karpackiej?



Krzysztof Jaworski napisał:

... a tak patrząc na zdjęcia asfaltowego dywanika na przełęczy Urdele, to sądzę, że zbyt wielu zim nie pociągnie. A zatem apel do turystów rowerowych: Wyasfaltowana Transalpina czeka. Kto nie zdąży, będzie miał pecha


Trzymam za slowo!

Fajny, optymistyczny akcent na koniec relacji!!


Ostatnio zmieniony przez buba dnia Pią 0:07, 14 Gru 2012, w całości zmieniany 7 razy
Zobacz profil autora
ZielonyLas


Dołączył: 14 Gru 2012
Posty: 3
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Świetna relacja i przepiękne zdjęcia! Choć jestem pewna, że na żywo wygląda to wszystko jeszcze piękniej Wink Zazdroszczę wyprawy i mam nadzieję, że samej uda mi się kiedyś na taką pojechać!
Zobacz profil autora
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

buba napisał:


Bardzo fajne miejsce! Chyba wlasnie Densus podobal mi sie najbardziej z okolicznych kosciolkow




Densus chyba rzeczywiście musi się każdemu podobać - bo to aż dziw, że taka architektoniczna samoróbka, ułożona niczym z klocków przed blisko ośmiuset laty z wtórnie użytych detali pochodzących z rozebranych budowli rzymskich z pobliskiej Sarmizegetusy, jeszcze się jakoś trzyma. Analogii toto nie ma żadnej - i dlatego jest takie cudne. Wewnątrz rzymskie ołtarze, na zewnątrz poprzyklejane tak trochę bez sensu kolumny, rzeźby itp., itd. Ktoś powiedział, że to taka rumuńska romańska lektura obowiązkowa, znalazłem też określenie, że to dla miłośników architektury antycznej i romańskiej takie swoiste "Archiwum X" - i coś w tym chyba jest.





A kibelek jest rzeczywiście super, i niech go nie wymieniają na żadną murowaną, ani tym bardziej plastikową budowlę, spełniającą unijne normy BHP...



buba napisał:

ojjjjj.. ta czesc twojego archiwum bym poogladala szczegolnie chetnie musiala to byc niezapomniana impreza!!!


No to po świętach biorę sie za skanowanie - ale najpierw te czarno-białe fotografie muszę wykopać z jakichś najniższych sedymentów papierzysk. Ale cóż, taki mam zawód Very Happy

buba napisał:


Krzysztof Jaworski napisał:

Do Gradiştea del Munte – skąd jest do Sarmizegetusy ok. 2,5 h pieszo – można podjechać swoim samochodem (z Costeşti jest to droga gruntowa) lub skorzystać ze stopa – często jeżdżą tam ciężarówki (tak dla miłośników etnografii – w Gradiştea del Munte do dziś wypala się węgiel drzewny w tradycyjnych mielerzach).



Chyba sie rozpłacze! byc tak blisko (bo w Sarmizegetusie) i nie zobaczyc tych wypalow?? buuuuuuuuuuu Mad Mad Mad


Gdy pojawiliśmy się we wsi jeden stos mielerza był układany, z jednego zaś już wybrano węgiel







Ale najlepsze było to, że jak nasza piętnastoosobowa grupa pojawiła się we wsi, to kurzacy zrobili sobie... wolne. Wioskowe życie przeniosło się na trzy dni pod miejscową knajpkę "Claudia" i pod sklep (taki typowo karpacki, ze stołami i krzesłami, i oczywiście bez zakazu konsumcji alkoholu)


buba napisał:


Krzysztof Jaworski napisał:

A tak ode mnie - ja na szczęście zdążyłem.


Szczesciarz!! zazdroszcze.. To ta droga co byla w relacji na Biesiadzie Karpackiej?


Zgadza się, ta sama droga i ta sama przełęcz, na którą jeden z referentów wjechał swoim ogromnym pojazdem campingowym


ZielonyLas napisał:
Świetna relacja i przepiękne zdjęcia! Choć jestem pewna, że na żywo wygląda to wszystko jeszcze piękniej Wink Zazdroszczę wyprawy i mam nadzieję, że samej uda mi się kiedyś na taką pojechać!


Dziękuję, i życzę „niezazdroszczenia”, tylko zrealizowania wszystkich górskich i niegórskich swoich marzeń.


A tak poza tym, to przrglądając swoje zdjęcia z pobytu w opisywanym w wątku schronisku Obirsia Lotrului, to niemal nie spadłem z krzesła....
Powodem były krzesła!!!
Zobaczcie sami – te same, samiusieńkie...

... te z wyjazdu w 1983 r.



... i te z pobytu w Obirsii Lotrului w 2005 r.



No i czyż nie można się w tych górach zakochać?
Zobacz profil autora
buba


Dołączył: 20 Kwi 2006
Posty: 3022
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: oława

Krzysztof Jaworski napisał:
[

Ale najlepsze było to, że jak nasza piętnastoosobowa grupa pojawiła się we wsi, to kurzacy zrobili sobie... wolne. Wioskowe życie przeniosło się na trzy dni pod miejscową knajpkę "Claudia" i pod sklep (taki typowo karpacki, ze stołami i krzesłami, i oczywiście bez zakazu konsumcji alkoholu)


Zeby sie jeszcze szło z tymi Rumunami dogadac.. jakos chociaz minimalnie.. Rolling Eyes Rolling Eyes Rolling Eyes Nie zapomne jak bylo nam smutno w knajpie w Bogdan Voda, jaka targala czlowiekiem wsciekla bezsilnosc.. Mysmy siedzieli i kupa miejscowych po wyjsciu z cerkwi, w takich fajnych regionalnych kapelusikach.. Klimat wylewal sie z kazdego kąta.. Nawet jakies konopie niedaleko rosly w ogrodku Wink Tyle pytan chcialo sie zadac miejscowym, tyle opowiedziec o sobie.. I dupa.. Jak sciana, jak mur..
Trzeba by sie chyba z pol roku uczyc jezyka zeby choc troche porozumienia moc zlapac..

Krzysztof Jaworski napisał:
[

A tak poza tym, to przrglądając swoje zdjęcia z pobytu w opisywanym w wątku schronisku Obirsia Lotrului, to niemal nie spadłem z krzesła....
Powodem były krzesła!!!
Zobaczcie sami – te same, samiusieńkie...

... te z wyjazdu w 1983 r.



... i te z pobytu w Obirsii Lotrului w 2005 r.



No i czyż nie można się w tych górach zakochać?


cos pieknego!!! po ponad 20 latach zobaczyc te same krzesełka! kiedys to robili porzadne rzeczy! pewnie te krzesla co teraz wstawia sie do domow i knajp to za 5 lat rozleca sie na kawalki..

Acz gdyby mi ktos pokazal te dwa zdjecia i zapytal ktore mi sie bardziej podoba i do ktorej knajpy chcialabym sie wybrac to bym sie ani sekundy nie zawahala


Ostatnio zmieniony przez buba dnia Pon 21:10, 17 Gru 2012, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Re: W Górach Şureanu, czyli z wizytą u starożytnych Daków
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

buba napisał:


ojjjjj.. ta czesc twojego archiwum bym poogladala szczegolnie chetnie musiala to byc niezapomniana impreza!!!


Znalazłem na razie takie:







... Jak widzisz Paulino, i tu mamy te same krzesełka Very Happy


Pewnie jest gdzieś jeszcze kilka podobnych fotografii, ale tylko z części dziennej imprezy. Tego, co działo się wieczorem i w nocy chyba nikt z nas nie zadokumentował. Niestety, wtedy na tego typu wyjazdy z lampami błyskowymi się nie jeździło Crying or Very sad


Ostatnio zmieniony przez Krzysztof Jaworski dnia Pią 1:46, 25 Sty 2013, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
buba


Dołączył: 20 Kwi 2006
Posty: 3022
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: oława

O kurcze... Dodac do tych twoich fotek jeszcze dzwieki i zapachy.. Ale tam musialo byc niesamowicie.. A moglam tam byc z wami, wprawdzie w beciku ale zawsze Wink
Zobacz profil autora
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

Kilka dni temu zdopingowany relacją o pobycie polskich turystów w górach Şureanu w rumuńskich Karpatach Południowych, która pojawiła się w jednym z polskich forów turystycznych, wystukał mi się na klawiaturze taki oto tekścik o moim pierwszym pobycie w tych niesamowitych (nie tylko dla archeologa) górach:

Było to w maju 2000 r., a zatem dawno i niedawno zarazem. "Dawno" - bo 13 lat to jednak spory szmat czasu, w ciągu którego wiele się w moim podejściu do turystyki zmieniło i to w wielu aspektach (tzw. mentalnych, sprzętowych, także i towarzyskich - wszystkich tych wątków tych nie chciałbym w tym miejscu rozwijać). "Niedawno" natomiast - bo myśląc o początkach mojej rumuńskokarpackiej przygody muszę w czasie zanurzyć sie jeszcze wstecz o blisko dwadzieścia lat. Czyli do lat 1982-84, kiedy corocznie przez trzy tygodnie wędrowałem, z ciężkim worem na plecach, z przyjaciółmi po różnych zakątkach Karpat Południowych i Wschodnich. W 1985 r., w roku ukończenia studiów, też planowałem Rumunię. Wygrały jednak inne góry - trzy razy wyższe. I wcale mnie te nowe góry nie zachwyciły... Chociaż w tym wypadku "zachwyciły" to złe słowo, bo było tam fantastycznie, pięknie i groźnie... - chyba powinienem napisać "nie zauroczyły". W mym górskim rankingu Himalaje przegrały z Karpatami. Bo od mojego pierwszego wyjazdu w Retezat w '82 r. to właśnie rumuńskie Karpaty są dla mnie czymś wyjątkowym, wręcz magicznym.

A mimo to przez 16 lat, od 1984 do 2000 r., w "moich" rumuńskich Karpatach nie byłem ani razu !!! Były albo jakieś inne góry, albo też dwa-trzy miesiące w roku siedzenia na wykopaliskach, ponadto dom, praca, dwójka dzieci i wiele innych mniej lub bardziej istotnych czynników wpływających na to, że w Retezaty i Paringi nie wracałem. Teraz, po latach, sądzę, że podświadomie się wtedy po prostu tego powrotu bałem. Bałem się, że nastąpi jakiś rodzaj rozczarowania. Nie tylko górami w Rumunii, ale też całą ich kulturowo-emocjonalną (dla mnie) otoczką. W latach 90. kilku moich znajomych wróciło z Rumunii rozczarowanych - kogoś okradziono w Fogaraszach, ktoś inny widział tam tylko jeden wielki syf, kolejny zaś narzekał na jeszcze jakieś inne sprawy. Myślałem więc, że w przypadku zderzenia rzeczywistości przełomu XX i XXI w. z tym, co tkwiło w moich wspomnieniach z czasów siermiężnego komunizmu, ale jednak czasu mojej i moich przyjaciół młodości, coś się pogruchocze. I tym czymś będzie hołubiony w mej pamięci obraz Karpat rumuńskich. Generalnie nie lubię tzw. egzaltacji, ale w tym wypadku trochę jej w sobie dostrzegałem.

O powrocie w 2000 r. w rumuńskie Karpaty zarządził przypadek. W programie studiów na archeologii są tzw. wycieczki dydaktyczne. W latach 90. trwały one nawet i 9 dni. Jeździłem więc na te długie wycieczki z moimi studentami odwiedzając polskie muzea i stanowiska archeologiczne, były też sporadycznie wyjazdy do Czech. W pewnym momencie, zapewne podczas jakiegoś wieczoru w Niemczy podczas lipcowych praktyk wykopaliskowych, pojawił się pomysł wyjazdu na 9 dni do kraju starożytnych Daków - do Rumunii. Rzucony, ot tak mimochodem przez paru studentów z ówczesnego II roku (tak Olu i Bartku - pamiętam), pomysł trafił na podatny grunt... Zapaliłem się. Bo gdybym miał się rozczarować Rumunią, byłaby to wina Daków i ich ostatniego króla Decebala, a nie rumuńskich gór...

Skład grupy został ustalony. Ponieważ kupowaliśmy wówczas dość korzystny cenowo bilet kolejowy (zwał się chyba "Euro Domino") trzeba było dołączyć do ekipy jeszcze dwie osoby "z zewnątrz". Namówiłem dwóch kolegów z mojego Studenckiego Koła Przewodników Sudeckich - Maćka i Piotrka. Też chorych na Rumunię - na latach 80. i wczesnych 90. łażących zimą po rumuńskich Karpatach (Piotrek - Retezat z Peleagą w lutym 85., Maciuś - w grudniu 89. i lutym 91. Fogarasze z Negoiu i Moldoveanu). I w ich przypadku przerwa w odwiedzinach gór rumuńskich była długotrwała, jednak nie tak drastyczna jak u mnie.

Program wyjazdu wydawał się być oczywisty. Przede wszystkim stanowiska archeologiczne związane z Dakami, a ostatnie dni wycieczki przeznaczamy na obiekty rzymskie. I ewentualnie to, co w pobliżu tych stanowisk - jakieś zabytki średniowieczne, trochę etnografii itp., itd. Jeśli więc taki plan, to rodzi się kolejne pytanie - gdzie? Tu też sprawa oczywista - stolica Daków to Sarmizegetusa (tzw. Sarmizegetusa królewska - Sarmizegetusa regia), najbliżej od niej położone miasto rzymskie to dawna Colona Ulpia Traiana, zwana też Sarmizegetusą rzymską. A że w pobliżu są jeszcze inne stanowiska dackie, rzymskie i średniowieczne (np. zamki w Hunedoarze i Devie, romańskie kościoły m.in. Densus) to oczywistą oczywistością jest to, że musimy jechać najpierw do Devy, a stamtąd już w góry...

No właśnie - jakie góry, które z tak licznych w Rumunii karpackich pasm? W książce wybitnego archeologa rumuńskiego Hadriana Daicoviciu "Dakowie" (przetłumaczona na polski jeszcze na początku lat 60. i wydana w prestiżowej serii "ceramowskiej") najważniejsze stanowiska archeologiczne związane z Dakami - Sarmizegetusa, Blidaru, Costeşti - lokalizowane są w górach o nazwie Oraştie.



W obecnym podziale geograficznym Karpat takiej jednostki nie znajdziemy. Jest to północna część (taka bardziej lesista) gór Şureanu, zwanych też niekiedy górami Sebeş. Nigdy tam wcześniej, czyli w latach 1982-84, nie byłem, chociaż w 1983 r. widziałem szuriańskie połoniny z grani sąsiadującego z nimi od strony południowej Paringu i z połonin gór Cindrel (te z kolei sąsiadują z Şureanu od wschodu).

No to jedziemy - spotkanie grupy na wrocławskim Dworcu Głównym wieczorem 3 maja 2000 r. Bezpośredni pociąg przez Słowację do Budapesztu. Kilkugodzinne oczekiwanie na jadący przez Devę międzynarodowy pociąg do Bukaresztu - i moje deja vú, ponieważ tak samo (czyli z epizodem budapesztańskim) wyglądała większość moich studenckich wyjazdów i powrotów do/z Rumunii. Przejazd do Devy, czterogodzinne zwiedzanie miasta (i kąpiel - w jednej z knajpek w centrum Devy wyczailiśmy łazienkę z prysznicem!!!!), i przejazd busem do Gradiştea del Munte - górskiej wioski leżącej bardzo już blisko Sarmisegetuzy królewskiej.

I taki był mój pierwszy kontakt z górami Şureanu. Zjawiliśmy się w Gradiştea i od razu poczułem, że wszystkie moje wcześniejsze obawy i wątpliwości rozwiały się dosłownie w ciągu kilku sekund. Zrobiło mi się jakoś radośnie lekko, zobaczyłem też wyraz ulgi na twarzach Maćka i Piotrka. No bo jak nazwać można stan ducha, jeżeli już w pierwszej minucie po wyjściu z busa widzi się ułożony mielerz do wypału węgla drzewnego...



... a obok kolejny mielerz, ale już po wybraniu wypalonego wsadu.



Toż to czysta etnografia - u nas wtedy już w czasie przeszłym dokonanym.

Było już po osiemnastej. Przy mielerzach nie krzątał się nikt. Chyba cała męska populacja wioski urzędowała w dwóch tamtejszych przybytkach. Knajpy o wdzięcznej nazwie "Claudia" i sklepu spożywczego, w którego wnętrzu musiał być oczywiście duży stół i kilka krzeseł.

Od razu miejscowym wpadliśmy w oko. Miejscowi nam zresztą też. Taka pozytywna chemia. Już pierwszego wieczoru była impreza. Integracyjna. Chociaż właściwsze powinno być zdanie, że "rozpoczęła się impreza"- taka czterodniówka. W naszym przypadku z przerwami na zwiedzanie pobliskich stanowisk archeologicznych i łażenie po górach, w przypadku zaś smolarzy permanentna. Przy mielerzach nic się przez cztery dni nie działo!!!! Do układanego stosu nie dołożono ani jednej szczapki drewna. Wyjeżdżając zrobiliśmy dokładnie takie same fotki jak w dniu przyjazdu.

Dla kobiet w Gradiştea też nasz pobyt stanowił pewną atrakcję. Wszak do ich wioski przyjechało przecież z daleka sporo fajnych chłopaków Laughing



Niezakłócone wioskowe życie toczyło się więc poza sferą ludzką:





Chociaż nie tak całkiem do końca. Jednego późnego popołudnia siedzieliśmy z Maciusiem w "Claudii". Sami. Impreza węglarzy ze studentami przeniosła się do sklepu. Po drugiej lub trzeciej "Haţeganie" (nieprodukowane już, niestety, piwo z browaru w miejscowości Haţeg u podnóża Retezatu) słyszymy mały hałas przy wejściu do knajpy. Ani chybi ktoś chce wejść. Drzwi, a ściślej krata, się otwierają... a my w otworze drzwiowym widzimy cokolwiek zdumioną minę jednej z miejscowych krowich piękności. Takich indywiduów pewnie jeszcze w swojej wiosce nie widziała.



No to wioska już zaprezentowana. Na końcu wsi, jakieś 250 m od jej centrum w górę potoku Piriul Alb, rozbiliśmy namioty.





Spaliśmy tam cztery noce, kilka osób trzy - ale o tym w dalszej części relacji. Miejscowym ta lokalizacja nie przeszkadzała. Leśnikom przez pierwsze dwie doby też nie, ale po trzeciej już tak. Przyjechali do nas z rana i oznajmili, że przez dwa dni i dwie noce pobliskiego lasu można jeszcze nie zasrać (przepraszam za wyrażenie), ale po trzeciej dobie za naszą już dostrzegalną [przez leśników, bo tak obiektywnie to syfu wcale nie było] antropopresję na miejscową przyrodę powinniśmy jakąś opłatę uiścić. Rozmowy trwały krótko. Na szalę położyłem bumagę, jaką wystawił nam konsul honorowy Rumunii we Wrocławiu Cornel Calomfirescu, zawierającą prośbę, aby rumuńskie władze i służby mundurowe (a więc i leśnicy) udzielali w razie konieczności pomocy wrocławskim studentom - czyli nam. Zbaranieli. Na pocieszenie za utracony czas wręczyliśmy naszym rozmówcom paczkę "Kentów" - w Rumunii fajek swego czasu wręcz czczonych. Odjechali wyraźnie już ucieszeni. A bumaga się jeszcze jeden raz przydała (ostatniego dnia pobytu w Rumunii na dworcu autobusowym w Devie).

A teraz trochę o wycieczkach archeologicznych i górskich z Gradiştea del Munte. Zrobiliśmy ich w sumie cztery. Celem pierwszej musiała być Sarmizegetusa królewska. Miejsce ostatnich walk dackich wojowników króla Decebala z legionistami cesarza Trajana w 106 r. n.e. Obiecuję, że zanudzać historią konfliktu dacko-rzymskiego i zabytkami Sarmizegetusy Was nie będę. Są podręczniki, jest internet, na Allegro można jeszcze dostać za niewielkie pieniądze "Daków" Hadriana Daicoviciu. Skupię się może bardziej na moim odbiorze samej Sarmizegetusy i jej górskiego kontekstu.

A zatem pierwsza wycieczka. Najpierw - jeszcze w obozie - odprawa. Kilkadziesiąt zdań, gdzie idziemy, po co, co tam i po drodze zobaczymy, kiedy wrócimy (bo cała wioska na nas czeka) Mr. Green





A następnie w drogę, wzdłuż Piriul Alb









I tu pierwsza moja refleksja, że ja właściwie rumuńskiej wiosny nie znam. Wszystkie moje wcześniejsze wyjazdy były w sierpniu, raz tylko zahaczając o początek września. Majowe Karpaty poza Polską to było dla mnie wówczas coś zupełnie nowego. Później były jeszcze inne rumuńskie maje, wrześnie i październiki, ale wtedy pod Sarmizegetusą był "ten mój pierwszy raz".



Mojej euforii nie zmąciła nawet wyskakująca mi spod nóg, gdzieś na końcowym podejściu do twierdzy



taka oto vipera vipera - a miała ona chyba z metr długości




Dotarliśmy wreszcie do Sarmizegetusy. Obowiązkowa fotka częściowo zrekonstruowanych reliktów kamiennych fortyfikacji grodu, założonego jeszcze za czasów króla Daków Burebisty, zmarłego w 44 r. p.n.e. (łatwo zapamiętać datę, bo w tym samym roku, kilka miesięcy wcześniej, z tego świata odszedł również przeciwnik Burebisty Juliusz Cezar)



Jeszcze bardziej obowiązkowa fotografia majowych zdobywców dackiej stolicy AD 2000



Od częściowo zrekonstruowanej bramy zeszliśmy częściowo zrekonstruowaną drogą (ale tak poważnie, to jej konstrukcja naprawdę robi wrażenie)



... do części świątynnej kompleksu grodowego. Jest tam tablica z planem całego stanowiska - takim samym jak w książce "Dakowie" H. Daicoviciu, tylko tu jest "na żółto"...



... i najważniejsze, czyli zabytki. Niektóre też częściowo zrekonstruowane. Na przykład wielki krąg, interpretowany jako kalendarz lub instrument astronomiczny (ma on na swej zewnętrznej krawędzi 360 kamiennych stel)



Antracytowy dysk solarny...



... nazwany przez nas "Karuzelą Decebala". Dlaczego? Oto odpowiedź...





Kilka wypełnionych kolumnami świątyń, wznoszonych przez różnych władców, od Burebisty poczynając na Decebalu kończąc





Był nawet i rynsztok, którym w 106 r. n.e. ponoć spływała krew zabitych obrońców Sarmizegetusy



Z Sarmizegetusy wróciliśmy tą samą drogą. Chłopaki z wioski już czekali. Był sobotni wieczór...

Wycieczka niedzielna musiała być zatem lajtowa. Archeologia poszła w kąt, skupiliśmy się na etnografii. Niektórzy poszli do cerkwi na nabożeństwo, inni - w tym i ja - na wycieczkę po Gradişta del Munte i okolicznych wioskach. Była to praktycznie całodzienna górska wycieczka. Kto z Was zna Huculszczyznę to rozumie już zapewne, o co mi chodzi. Wioski, przysiółki oraz izolowane gospodarstwa rozrzucone na grzbietach górskich, łączące te przysiółki gruntowe gościńce i pasterskie płaje. I praktycznie z każdego miejsca widoki na góry Şureanu, Paring i Retezat. Mnóstwo zwierząt, których jeszcze - bo to dopiero początek maja - nie przepędzono na wypas w góry.

I tak sobie łaziliśmy po Gradiştea del Munte, po Tirşy, po Prihodişte i otaczających te wsie górkach.





A tę panią widzieliśmy rano idącą do cerkwi - tu już wraca z Gradiştea do Tirşy



I widoki. Na Şureanu...







... i ledwo widoczny Paring



Zagrody w górach jeszcze puste



Etnograficznym hitem były platformy na siano wymodelowane w koronach drzew. O takie właśnie:



Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem. Jak to wygląda po sianokosach można zobaczyć tutaj:

[link widoczny dla zalogowanych]



Ta fotka zamieszczona na rumuńskim forum górskim mogła być nawet zrobiona w Gradiştea del Munte.

Impreza w niedzielny wieczór była z serii tzw. mocarnych. Dość powiedzieć, że cały alkohol we wsi został wypity. Najpierw wyschła "Claudia", sklep się jakoś jeszcze trzymał. Do czasu. W najniższych sedymentach sklepowego magazynku były takie skrzynie wykonane z metalowej siatki wypełnione butelkami. Na etykietach stało, że to "alcohol sanitar" i mniejszymi nieco czcionkami, że to spirytus z celulozy. Zdaniem węglarzy rzecz nie do wypicia, zdaniem studentów, że jak najbardziej. Tylko trzeba jeszcze wysuszyć i sklep, i "Claudię", ze wszystkich zapasów soku pomidorowego. W Gradiştea del Munte wcześniej "krwawej Maryśki" nie znali. Teraz już znają...

Tak zacna impreza, zakończona gdzieś koło trzeciej w nocy, nie zburzyła poniedziałkowego planu wycieczkowego. Dzień się zaczął może tylko godzinę później niż zwykle. A czekała nas najdłuższa wędrówka podczas całego naszego pobytu w Rumunii. Chcieliśmy bowiem dojść do najwyżej położonego w Karpatach (całych, nie tylko rumuńskich) stanowiska archeologicznego. Na leżącej na wysokości 2001 m przełęczy Ocolu, tuż poniżej najwyższego w górach Şureanu szczytu Vîrful lui Patru (2130 m n.p.m.), znajdują sie relikty dackiej strażnicy, chroniącej w I w. n.e. Sarmizegetusę od strony południowej.

Zamiar wydawał się realny. Mimo, że wtedy nie dysponowaliśmy żadną porządną mapą gór Şureanu, mieliśmy jednak schematyczną mapkę graniową i opis przejścia wraz z podanymi czasami głównego grzbietu tych gór. Zarówno mapka, jak i tekst, pochodziły z czeskiego przewodnika "Rumunské a bulharské hory". Stało tam jak wół, że z Gradiştea del Munte da radę dojść i wrócić w ciągu około 16 godzin. Długa wycieczka, ale zdecydowaliśmy się spróbować, wiedząc że z pewnością cała grupa nie dojdzie do celu(były fajne warianty schodzenia z grzbietu do naszej doliny). Okazało się, że nikt z nas nie dotarł jednak na przełęcz Ocolu ani nawet w jej najbliższe okolice.

Najwyżej położonego w Karpatach stanowiska zatem jeszcze wtedy nie zobaczyliśmy (znaleźliśmy się tam dopiero, w innym nieco składzie osobowym, w maju 2005 r., wchodząc na przełęcz z innej strony). Podane w czeskim przewodniku czasy przejścia były nierealne. Po dziesięciu godzinach wędrówki byliśmy tam, gdzie winniśmy znajdować się - zdaniem czeskich autorów książki - po czterech godzinach marszu. Do dzisiaj dokładnie nie wiem, czy dotarliśmy do szczytu Comarnicei (1894 m n.p.m.), czy też na wierzchołek Batriny (1794 m n.p.m.). Inaczej patrzy się na mapę w czasie przejścia, inaczej zaś po kilku latach po wędrówce. Fotki też - w przypadku połonin - za wiele nie pomogą. Te wątpliwości są nawet fajne, bo kiedyś trzeba będzie je zweryfikować. Oczywiście podczas kolejnego wypadu w te góry. Bo w czasie tej trwającej bez mała 19 godzin wędrówki przez połoniny gór Şureanu po prostu się w nich zakochałem. Wróciłem do moich studenckich rumuńskich Karpat.

Teraz już mogę pokazać fotografie z tego dnia.

Start rano, gdzieś koło dziewiątej. Aby nie wchodzić na grzbiet przez Sarmizegetusę (a tak byłoby najszybciej i najlogiczniej, ale nie chcieliśmy powtarzać trasy "z przedwczoraj") wleźliśmy na boczny grzbiet ograniczający od strony północnej dolinę Alb. Dość szybko złapaliśmy wysokość. Na zalesionym grzbiecie co chwilę wyskakiwały widokowe polanki, na większych z nich ulokowały się przysiółki Gradişte del Munte.











Na dole, po naszej prawej stronie, przez długi czas widzieliśmy znaną juz nam drogę do Sarmizegetusy



Tuż poniżej górnej granicy lasu natknęliśmy się na opuszczoną bacówkę. Nie była użytkowana już od przynajmniej kilku lat. Opuszczona styna (kiedyś pisało się stîna, po reformie rumuńskiej ortografii w latach 90. stâna), czyli bacówka, to wtedy dla mnie była nowość. Wcześniej coś niewyobrażalnego. Podczas następnych moich wyjazdów był to, niestety, standardowy widok.





Ale ta, mimo że zrujnowana, ucieszyła nas nieco. Znaczy się, że znaleźliśmy się już blisko wejścia na połoninę. Jednoczesna myśl, że za chwilę mogą zacząć się problemy z wodą. Szemrzący obok bacówki strumyczek Piotruś postanowił wykorzystać czynnie. Zmyć z siebie i sól, i pot, które to produkty pojawiły się w trakcie podejścia. Później przecież miała być tylko kilkugodzinna połoninna autostrada - jakże bardzo się mylił.



Za kilka chwil rzeczywiście docieramy do otwartej przestrzeni połoniny. Szok, wszędzie krokusy. Całe łany. Też widziane przeze mnie po raz pierwszy w niepolskich Karpatach.
Euforia...







I rozpoczęła się nasza wędrówka połoniną - głównym grzbietem gór Şureanu





Najpierw w większej grupie...





... później jakby zredukowanej



Wędrówka nieraz nabierała humorystycznych akcentów. W tym akurat momencie Piotrek zaprotestował przeciwko uwierającym go "Himalajom" z wałbrzyskiego "Polsportu" (kto je jeszcze pamięta???)



Spotkania z miejscową fauną...



... i cały czas z taką samą "wkółkoinaokrągło" florą...



... a także architekturą...



... i połoninnym ruchem drogowym



I cały czas widoki



Gdzie patrzę?



Oczywiście, na południe. W stronę Parîngu... Tak w ogóle, to zawsze lubię wypatrywać za czymś, co już znam, gdzie kiedyśtamkiedyś byłem. Otwierają się wtedy w pamięci wszystkie szufladki ze wspomnieniami. Kiedy? Z kim? Jaka była pogoda? Co się działo? Mam takie marzenie, abym miał kiedyś całe Karpaty opatrzone. Nie żebym całe je poznał - bo to niemożliwe. Ale żeby nie było takiego punktu widokowego w tych górach, z którego przy dobrej widoczności wszystko dla mnie byłoby nowe - nieznane. Abym chociaż jeden szczycik, 5 stopni widnokręgu zidentyfikował jako te, gdzie kiedyś już byłem. W Sudetach już takich miejsc nie ma - może szkoda? W Karpatach jeszcze dość sporo... Cóż, to nieco większe od Sudetów góry!

Jeszcze za widoku doszliśmy na ostatnią przełęcz. Wiedzieliśmy już, że do celu nie dojdziemy. Przed nami ujrzeliśmy śliczną, zakrokusioną, a jakże, połoninkę z kupą kamieni na szczycie. Była to chyba Batrina (Batrâna), wysoka na 1792 metry.





Weszliśmy na ten szczyt. Ostatni wtedy dla nas na grani Şureanu. Dotarła nas tam siódemka - Ola, Natalia, Adam, Wojtek, Maciek, Piotrek i ja.





Ostatnie fotki ze szczytu. Na południe, oczywiście. Ale już nie na Paring, ale na brakujący nam do Virfu lui Patru odcinek grzbietu głównego Şureanu. Gdzieś tam wypatrzyliśmy ładnie rysujący się kociołek polodowcowy pod szczytem Şureanulem. Na fotografii widoczny przy jej lewej krawędzi. Według czeskiego przewodnika nad tym kotłem powinniśmy być 3-4 godziny przed zmrokiem Smile



A potem już blisko dziewięciogodzinny powrót. Przez pierwsze dwie godziny coś jeszcze widzieliśmy, później już szliśmy całkowicie po ciemku. O ile idąc za dnia starannie omijaliśmy każdego krokusa (a były ich miliony!), to w drodze powrotnej, wędrując nocą, zdeptaliśmy ich chyba tysiące. Wracaliśmy przez Sarmizegetusę, nie zwracając już na jej zabytki nawet najmniejszej uwagi. Byle do namiotów. Ale już pod twierdzą zobaczyliśmy (w świetle latarek oczywiście) jakąś drogę, którą spodziewaliśmy się dotrzeć do Gradiștea del Munte w czasie niewiele dłuższym niż drogą dolinną. Nawet w nocy nie chcieliśmy bowiem za bardzo powtarzać szlaków. I ta nowa droga wyprowadziła nas na manowce. Zamiast trawersować grzbiet, przewinęła się przez niego. Taka była...

Doszliśmy do namiotów przed piątą. A tam impreza...

Następny dzień, wtorek, to zajęcia w podgrupach. Z Maciusiem wybrałem się do położonej na północ od Gradiștea del Munte większej nieco wioski Costești (stopem, bo blisko dziesięciokilometrowe przejście szutrową drogą akurat w tym dniu nam się nie uśmiechało). Tam najpierw do knajpy. W niej Maciek zaległ. Zaległ czynnie, tzn. wziął się za lekturę najpierw kolejnych pozycji w knajpianej karcie dań a później za lekturę „Daków” Hadriana Daicoviciu. Przez trzy godziny przeczytał i wykuł jej treść na pamięć. Całą książkę – ponad dwieście stron! Jest prawnikiem, więc ma wprawę.

A ja w tym czasie polazłem na jeszcze jedną twierdzę dacką – Blidaru. Osłaniała ona, wraz z bliźniaczą twierdzą Costești, Sarmizegetusę od strony północnej. Kilka fotografii z Blidaru:







Na pobliską twierdzę Costești już nie wchodziłem. Nie tylko ze względu na zmęczenie przejściem z poprzedniego dnia i nocy. Na liczniku mojego analogowego Pentaxa zobaczyłem, że zostało mi jeszcze jedynie 20 klatek. A to był ostatni film! W perspektywie zaś Sarmizegetuza rzymska – Colona Ulpia Traiana i wycieczka w najwyższe partie Retezatu (marzyła nam się mająca 2509 m Peleaga). Twierdza w Costești musiała więc poczekać na następny raz (spełniło się to w maju 2005 r.).

W samej wsi Costești zobaczyłem jeszcze coś takiego, co jednoznacznie skojarzyło mi się z Dolnym Śląskiem. U nas z pewnością taki krzyż zostałby zinterpretowany jako późnośredniowieczny krzyż pojednania (najczęściej błędnie określany jako pokutny). Czy w tej części Siedmiogrodu istniały podobne jak na średniowiecznym Śląsku zwyczaje prawne – tego nie wiem. W XIII w. przybyła na teren południowo-wschodniego Siedmiogrodu duża fala osadników niemieckich. Skierowała się ona jednak nieco bardziej na wschód niż rejon Devy, a ponadto wyprzedzała o kilka dziesięcioleci moment masowego pojawienia się krzyży pojednania w południowej części Niemiec i tzw. niemieckiego obszaru kulturowego.



Następnego dnia, czyli w środę, pożegnanie z Gradiștea del Monte, doliną Piriul Alb i Costești. Żegnają nas smolarze (najdłużej wycałowywał nasze dziewczyny Marin, który przez cztery dni chyba nawet na pięć minut nie zdjął z siebie czerwonego sweterka) a przy wyjeździe z doliny już pogodzeni wojownicy – Dak i Rzymianin.



A potem była jeszcze Sarmizegetusa rzymska – Colona Ulpia Traiana…





… i jednodniówka w Retezacie. Peleaga nie puściła, było jeszcze zbyt dużo zmrożonego śniegu i w zacienionych miejscach lodu. Tylko Piotrek, Maciek i ja wzięliśmy z sobą do Rumunii czekany i raki. Dla kilku osób załatwiłem raczki, były też trzy-może cztery pary kijków. I to wszystko… Ale i tak studenci byli dzielni. Wszyscy, którzy wyszli z rana ze schroniska na Poianie Cirnic (980 m n.p.m.), doszli przez schronisko Petrele (1480 m) i przełęcz Curmatura Bucurei (2210 m) na leżący w głównej grani Retezatu szczyt Custura Bucurei (2370 m). Dla większości uczestników wycieczki był to rekord wysokości. I to osiągnięty w skale i śniegu.







Ale moje Retezaty to już całkiem inna historia…

Wypada jednak zakończyć podsumowaniem. Krótkim.

Wyjazd fajny, źle mówię – super. Na pewno bez tych czterech șureańskich dni i nocy nie byłoby następnych przeszło 60 dni spędzonych przeze mnie na górskich szlakach Karpat rumuńskich. Dość egzaltacji, której jak wcześniej pisałem nie lubię – KONIEC.

PS. Fotki wykorzystane w tej relacji robione były przez Piotrka, Maćka i autora całego rumuńskiego zamieszania AD 2000.
Zobacz profil autora
Pudelek
Ogarniacz kuwety

Dołączył: 10 Lis 2006
Posty: 5794
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Oberschlesien, Kreis Nikolei und Kreis Oppeln

no, pojechałeś po bandzie! Piękna relacja, piękne zdjęcia. Ciekawe, jak ta wioska wygląda teraz?

A te fortece dackie cały czas na mnie czekają... Wink
Zobacz profil autora
W Górach Şureanu, czyli z wizytą u starożytnych Daków
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 1 z 2  

  
  
 Odpowiedz do tematu