Forum BESKIDZKIE FORUM Strona Główna


BESKIDZKIE FORUM
"Tak mnie ciągnie do gór..."
Odpowiedz do tematu
Beskidy, Pieniny i Gorce - 9 lipca - 14 lipca
seb_135


Dołączył: 28 Wrz 2009
Posty: 29
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Opole

z dniem już z dawna zaplanowanym
co sam się wybrał w natchnienia chwili
od okoliczności i losu nam nadanym
nie wiedząc jeszcze jakeśmy trafili

wyjechaliśmy w upale niezdrowym dla cery
a stopni jego było trzydzieści i cztery

prolog - 8 lipca 2010

Wieczorem do Opola dociera Maciek wraz ze swoim ogromnym plecakiem. Tradycyjnie udajemy się do Tesco uzupełnić zapasy, kupuję spodenki, płatki do mleka, tosty na kolację. Wracamy do mnie, zjadamy cały chleb tostowy i cały ser ("jedz, k***a!" - mac). Dokonujemy kilku pomniejszych napraw, rozgrywamy dwa mecze w PESa i idziemy spać około 2.

9 lipca 2010

Budzimy się o ósmej i już czujemy, że będzie naprawdę gorąco. Przygotowujemy bułki z pasztetową, kupujemy wody i wyruszamy.
Zaczyna się tradycyjnie, czyli nudno. Drogę na Strzelce Opolskie traktujemy raczej jako rozgrzewkę, żeby rozruszać nogi, więc jedziemy szybko, około 30 km/h, spalani powoli wznoszącym się ku zenitowi słońcem. W Strzelcach postój na stałej miejscówce, gdzie zaczynają nas żreć komary. Dalej Toszek (gdzie po raz pierwszy znajduję Żabkę z czytnikiem kart pay pass i mogę dostać pepsi za grosz), Pyskowice i Gliwice. W tych ostatnich, również tradycyjnie, wizyta w Tesco. Pierwszy raz daje o sobie znać nastrój wyprawowy, zjadamy pizzę z pepsi, kupujemy pastę do zębów, rozpałkę do grilla, wody, colę, czego dusza zapragnie. Płacimy za wszystko dużo, i to istotne, ale o tym później. Przejazd przez Gliwice, Mikołów i Tychy jest straszny, składa się głównie z manewrowania między TIRami, wdychania spalin i oparów asfaltu oraz bycia dalej spalanymi przez słońce. Tutaj zonk:
Z Oświęcimia mamy wyjechać ulicą Chemików na Porębę Wielką. Jedziemy przez Bieruń, znajdujemy takową, pytamy tych i owych, dostajemy dużo sprzecznych wskazówek. W końcu, na szczęście, trafiamy na ochroniarza, który, widząc mapę, mówi:

- no, wszystko się zgadza, ale to jest ulica Chemików w Bieruniu, do Oświęcimia macie jeszcze z 20 km...

Przejeżdżamy je zatem, (podczas postoju szczeniak próbuje zjeść moją rękawiczkę) jedziemy zobaczyć obóz Birkenau, trochę kręcimy aż udaje nam się wyjechać na rzeczoną Porębę. Jesteśmy spoceni kilkoma warstwami potu i bardzo chcemy umyć. Mapa wskazuje na dwa jeziorka po drodze z Poręby. Okazują się one jednak bagnami, nad którymi bardzo gryzą nas komary, więc uciekamy czem prędzej. Mijamy Polankę Wielką, Piotrowice a w Gierałtowicach pytamy o drogę na Wadowice.
"Przez Wieprz i Andrychów", mówi spotkany człowiek pracujący w szklarni. We Wieprzu zjeżdżamy z głównej drogą między stawami-bagnami i na jednej z odnóg drogi rozbijamy namiot. Wchodząc doń, synchronizujemy ruchy - jeden wskakuje, drugi natychmiast, tuż za nim, zapina moskitierę. Udaje się, do środka nie wlatuje ani jeden komar. W nocy co jakiś czas pijani imprezowicze przechodzą nieopodal, krzycząc głośno. Gdy przestają, śni mi się, że chodzą dalej. Maciek chrapie, więc go szturcham. Dużo smarkamy.

Za nami jakieś 155 km.

10 lipca 2010

Wstajemy około ósmej, zgodnie z oczekiwaniami, sklejeni, zamroczeni i spaleni. Maciek zwłaszcza zaczyna odczuwać skutki słoneczne, bo ja mam już opaleniznę znad morza i moja skóra broni się przed spieczeniem. We Wieprzu znajdujemy mniej więcej czystą rzekę, w której kąpiemy się, zyskując tym samym nowe życie. Kładziemy w zimnej wodzie i odpoczywamy.
W dwie minuty po wyjściu już jesteśmy susi. Tyle dobrze, że śmierdzące, spocone koszulki można rozwiesić i po paru minutach już włożyć do plecaka, bez obawy, że zgniją. Docieramy do Wadowic, gdzie obowiązkowo zjadamy po kremówce, robimy zdjęcie papieskiej okolicy i zakupy.
Od tego momentu zaczyna się mordęga straszliwa. Podjazdy pod Barwałd Górny i Kalwarię Zebrzydowską pokazują, że to będzie naprawdę ciężka przeprawa, choć to na razie tylko śmieszna zapowiedź. Odtąd właściwie, poza kilkoma wyjątkami, droga wspina się masakrycznymi podjazdami, by chwilę później wrócić do wyjściowego poziomu i wspinać się znów.
Podczas postoju natrafiamy na psa, który skutecznie ucieka swej właścicielce. Śmiejemy się widząc to. W Jaworniku, pomni faktu, iż jest sobota i jutro ciężko będzie o otwarty sklep, robimy duże zakupy - na kolację i śniadanie następnego dnia.
W Myślenicach nieopatrznie zjeżdżamy na Zakopiankę, którą, całkowicie nielegalnie (ale o tym cicho!), przejeżdżamy jakieś dziesięć kilometrów. Jest to szybki sposób transportu, jednak bardzo męczący psychicznie - samochody śmigające koło ucha z prędkością 160 km/h to średnia przyjemność. Zjechawszy z niej - kąpiemy się w Rabie.
W Pcimiu jednak jest otwarty sklep - zjadamy tam późny obiad. Dalej pytamy o drogę na Przezdupy - tj. robi to Maciek, ja zagryzam język, żeby nie wybuchnąć śmiechem - czym wywołuje salwy śmiechu u pytanych, którzy nie wierzą, że taka miejscowość (dzielnica?) istnieje. Ostatecznie dojeżdżamy tam, drogą pnącą się pod strasznym kątem, w okolicach Kudłaczy już nie jesteśmy w stanie jechać, prowadzimy rowery. Mijamy zagrody końskie.
W schronisku "na Kudłaczach" pytamy o możliwość obejrzenia meczu o 3. miejsce MŚ, ale telewizor odbiera tylko tvp 2 a my potrzebujemy jedynki. Trudno, myślimy. Zjadamy - ja żurek, mac bigos, dzięki uprzejmości podładowujemy telefony i ruszamy w stronę Lubomira. Drogą, na szczęście, poza kilkoma fragmentami - da się jechać rowerem, więc na szczyt zamiast w półtorej godziny, docieramy w 45 minut. Robimy zdjęcia dokumentacyjne.
Drogą niestety nie da się zjechać, bo jest zbyt stroma i kamienista, więc sprowadzamy rowery kilkaset metrów a następnie, już asfaltem, dojeżdżamy do Przełęczy Jaworzyce. Stamtąd przez Węglówkę ("czemu wszystkie najfajniejsze zjazdy musimy zawsze przejeżdżać po ciemku?" - seb) do Mszany Dolnej, gdzie odbijamy od głównej drogi, wzdłuż Mszanki, w las i rozbijamy na noc. Decydujemy się jeszcze na ognisko na drodze, pomni zagrożenia pożarowego. Smażymy kiełbaski słuchając Downface, później ząbki i spać. Chcąc wyeliminować Maćka chrapanie, uderzam go łokciem w twarz. Jest przez to bardzo zły.

trasa - około 85 km

11 lipca 2010

Po przebudzeniu idziemy się wykąpać w Mszance i do sklepu na śniadanie (jednak wszystkie praktycznie są otwarte). Siedzimy pod sklepem bardzo długo. Robi się jedenasta:

mac: przez trzy godziny nie możemy wyjechać z tej Mszany.
seb: jakie trzy godziny? półtorej raczej.
mac: no jak? przecież wstaliśmy o ósmej.
seb: taa, jasne. przestawiłem budzik na ósmą trzydzieści a później właczyłem trzy drzemki.
mac: to czemu mi nie powiedziałeś?
seb: myślałem, że wiesz...

Przejeżdżamy może kilkanaście kilometrów a jedzie się strasznie. Upał bije coraz to nowe rekordy. Widzimy przepływającą pod drogą Mszankę i postanawiamy się w niej położyć i rozluźnić. Pomaga. Za Lubomierzem ciężkim podjazdem wspinamy się na Przełęcz Przysłop, skąd zjeżdżamy do Szczawy i z rozdroża rozpoczynamy wspinaczkę na Mogielicę, najpierw jednak mocząc się w strumieniu. Podchodzimy z rowerami, aby zyskać czas zjazdem, więc robi się ciężko. Przy kapliczce Matki Boskiej zostawiamy rowery i dalej idziemy pieszo. Po drodze zjadamy nieco jagód. Dalej pytamy napotkanego człowieka ile jeszcze. "No, jakąś godzinkę", mówi. Przerażeni idziemy dalej i z ulgą przyjmujemy fakt, że przesadzał. Na szczyt docieramy w pół, jednak wycieńczeni bardzo stromym podejściem na sam szczyt. Na górze zdjęcia i wejście na wieżę widokową, jednak nie powiem czy panoramy były ładne, bo nie pamiętam, byłem zbyt zmęczony. Siedzimy chwilę, słuchając jak rodzina szuka zaginionego dziecka.
Trochę za kapliczką napełniamy butelki wodą ze strumienia, która gasi pragnienie o wiele lepiej niż jakakolwiek sklepowa.
Po zjeździe ponownie kąpiemy się w strumieniu (Mogielicy - jak czytam na mapie). W Szczawie znajdujemy kolejny otwarty sklep, więc wszelkie obawy w tej materii okazują się bezpodstawne. Mijamy Kamienicę, Zabrzeż, Czerniec, Maszkowice, Jazowsko cały czas zjeżdżając i myśląc o tym, ile będziemy musieli następnego dnia podjechać. W Kadczy natomiast - Maciek przebija dętkę. Wymienia ją sprawnie i jedzie na średnio napompowanej oponie. Mijamy kolejne stacje benzynowe, na których nie ma kompresora.
Docieramy do Starego Sącza i szukamy miejsca, by obejrzeć finał MŚ. Pada na restaurację "Staromiejska", gdzie pozwalają nam podładować telefony, wypić własną colę i, ogólnie, jest miło. Przebieramy się w niespocone, względnie eleganckie ubrania i wyglądamy nawet jakbyśmy nie wyleźli dopiero z buszu po dwóch dniach pocenia się i śmierdzenia. Zjadamy po porcji pierogów a później:

mac: słuchaj, tak sobie myślę...
seb: no właśnie ja też - ile my kasy wydaliśmy a ile nam zostało?
(chwila ciszy)
seb: wiem, przecież my...
mac: nie, ja powiem...
(śmiech)
chórem: mamy dwa razy więcej kasy niż planowaliśmy. matematyka górą.

Uspokojeni o dobrostan finansowy, zamawiamy frytki i sprite'a, nie przejmując się już i nie licząc. Hiszpania wygrywa i zdobywa w końcu mistrzostwo świata a my wyjeżdżamy szukać dalej stacji benzynowej. Znalazłszy, jedziemy dalej na Piwniczną-Zdrój, mijając roboty drogowe. Trasa dość psychodeliczna. W Piwnicznej szukamy noclegu. Idziemy w górę Parku Zdrojowego, zachęceni nazwą "polana harcerska". Pniemy się w górę aż, sfrustrowani brakiem jakichkolwiek oznaczeń, wchodzimy w zanikającą zaraz odnogę drogi i rozbijamy namiot na kamienistej nawierzchni, w koleinach. Jakiś czas po położeniu ma miejsce następująca sytuacja:

mac (budzi się): obudziło mnie własne chrapanie...
seb: ...

tego dnia - około 75 km

12 lipca 2010

Wstajemy powyginani i połamani kamienistym podłożem. Podjeżdżamy do pijalni wód i wypijamy po pół butelki, co wywołuje efekt oczywisty. Kąpiemy się w jednym z potoków zasilających Poprad. Po zjedzeniu zbyt obfitego śniadania, wyjeżdżamy czerwonym szlakiem w stronę Obidzy. Przy tym podjeździe bledną wszystkie poprzednie. Świecące cały czas słońce odbiera wszystkie siły i po pięciu minutach całkowicie niweczy efekt zamoczenia się w potoku:

seb: krople wody, spływające po moim ciele, zostały zastąpione przez krople potu spływające po moim ciele.

Ostatecznie trasa zmienia się w taką, po której po prostu nie da się jechać. Spoceni, wypluci, śmierdzący i krańcowo wycieńczeni docieramy do schroniska "Obidza", wypijamy colę, zjadamy coś tam i idziemy w stronę rozgałęzienia szlaków czerwonego i niebieskiego. Po jakimś czasie na niebieskim zostawiamy rowery i, decydując się całkowicie pierdolić konwenans - także plecaki i koszulki. Na szczyt Radziejowej zmierzamy tylko z telefonami i najważniejszymi przedmiotami. Bardzo dokuczają nam muchy, od których ostatecznie przestajemy się nawet opędzać, bo to daremne. Na szczycie robimy zdjęcia, także walącej się wieży widokowej. Wracamy do rowerów i zjeżdżamy do rozstaja. Później dalej czerwonym w stronę Jaworek, gdzie obiad na trawie i szukanie zielonego na Wysoką. Trafiamy do wejścia do Wąwozu Homole (wart obejrzenia), skąd wspinamy się w kierunku Wysokich Skałek. Rowery zostawiamy na dole, plecaki - w krzakach. Niedaleko szczytu mylimy drogę i próbujemy zdobyć Wysoką od złej strony - przedzierając się przez łąkę i las i usiłując wspiąć na skałę szczytową, co okazuje się niemożliwe. Zrezygnowani, obchodzimy ją dookoła i znajdujemy wygodną ścieżkę. A więc zdjęcia i zejście przy zapadającym powoli zmierzchu, mijając pasące się stado baranów i zbłąkanego psa pasterskiego. Koszulki mamy na dole, więc robi się chłodno. Maciek łapie żabę:

mac: bubo bubo! albo bufo bufo. jaka wielka! sorry, że się tak jaram żabą, ale takiej wielkiej nie widziałem.

Na dole kąpiemy się już po ciemku w strumieniu i dojeżdżamy do Szczawnicy, gdzie kupujemy ciastka na kolację i... przedziurawia mi się dętka! Dzięki pozostałemu jeszcze w niej powietrzu udaje nam się dojechać do Krościenka nad Dunajcem, gdzie na stacji benzynowej wymieniam dętkę. Wracamy do Szczawnicy i na polu, prawie nad samym Dunajcem, rozbijamy namiot. Podłoże wygląda na miękkie, zapowiada się nieźle. Ząbki i spać. Zasypiamy szybko, kołysani szumem wody.

dziś około 35 km

13 lipca 2010

Według optymistycznego planu ten dzień miał być ostatnim wyprawy, ale szacunki okazały się nader optymistyczne. Weryfikujemy je więc, decydując się zdobyć Turbacz i dojechać najdalej, jak to możliwe.
Podłoże pod namiotem okazało się nie tak miękkie, ponieważ w skoszonej trawie walały się połamane gałęzie. W Szczawnicy zjadamy śniadanie. Od dziewiątej robi się niewyobrażalnie gorąco. Chmur zero. Chwilowo niwelujemy to jadąc wspaniała drogą wzdłuż Przełomu Dunajca, która doprowadza nas na Słowację:

seb: to wygląda całkiem jak Anduina...

W Cervenym Klastorze zjadamy obowiązkowo vyprazany syr, za który, wraz z colą, płacimy, bagatela, 48 zł 10 gr! Ale co tam, jesteśmy na wakacjach. Dalej wzdłuż Dunajca na Spisską Starą Ves i w Lysej n. Dunajcom z powrotem do Polski. Z drogi wspaniały widok na Pieniny Właściwe z Trzema Koronami.
Wspinamy się pod Zamek Niedzica a dalej straszliwym podjazdem w palącym słońcu do Falsztyna i Frydmana. Chwilę później kąpiel w Białce i już robi się przyjemniej, na jakiś czas. Dalej Dębno i Łopuszna, gdzie zakupy - bigos, bułki i cola na szczyt. Podjeżdżamy możliwie daleko rowerami, zastawiamy je na polanie, plecaki pod wielką ilością gałęzi i walczymy z Turbaczem. Jeśli wcześniej było dużo much, to tutaj brakuje skali. Bzyczą i siadają i zupełnie nic nie da się z tym zrobić. Męczy to psychicznie straszliwie i psuje całą zabawę ze zdobywania góry. W schronisku zjadamy swoje zapasy i zwiedzamy jego podwoje (walę głową w bardzo niski strop). Na szczyt docieramy o 16:48 i kończymy polowanie. Zdjęcia i na dół. Pot na nas wysechł, więc nie jesteśmy już tak atrakcyjni dla much. W rozmowie wychodzi hasło - "motto much? JL na 80 %, bo czasem nie trafiam".
Po zejściu z Turbacza kąpiemy się w Łopuszance i rozpoczynamy powrót do domu. Tego dnia chcemy dojechać choć do Wadowic. Jest 19., więc wydaje nam się to całkiem prawdopodobne. Jedziemy przez Nowy Targ i skręcamy na Rabkę-Zdrój. Tam pękamy psychicznie. Chcieliśmy już wracać spokojnie a widzimy przed sobą straszliwe podjazdy, jesteśmy głodni. Wleczemy się na kolejne kulminacje, żeby zobaczyć, że to ciągle nie koniec. Wreszcie docieramy na przełęcz. Podczas zjazdu rozpędzamy się do niebagatelnych prędkości. Myślę sobie, a co mi tam. Na długiej prostej postanawiam mocno depnąć na pedały i zobaczyć co się stanie. Prędkość rośnie - 60, 65, 67, 68 km/h. Myślę, starczy. Zwłaszcza, że trzęsą mi się nogi i ręce a koła wraz z kierownicą drżą. Przestaję więc pedałować, ale ostatnim pędem wartość na liczniku wskakuje na 70 km/h, czym ustanawiam kolejny swój rekord życiowy. Dawno nie byłem tak z siebie zadowolony. Zatrzymuję się i nie mogę oddychać.
Gdy uspokajają mi się mięśnie, zjeżdżamy dalej, ze stałą prędkością powyżej 55 km/h. Wjeżdżamy do Rabki. Szukamy Parku Zdrojowego, żeby napić się wody, ale pijalnia jest już zamknięta, więc obchodzimy się smakiem. Idziemy z kolei na pizzę i siedzimy w knajpie jakiś czas. W Żabce robimy zakupy na rano i jedziemy w stronę Wadowic. Widząc tablicę "Wadowice 54" - załamuję się nieco. Pędzimy po ciemku przez Skomielną, Naprawę, Jordanów i za Białką rozbijamy namiot na polu. Tutaj podłoże jest wspaniałe i wysypiamy się całkiem nieźle, słysząc tylko co jakiś czas przejeżdżające kilka metrów od nas pociągi.

trasa: ok. 80 km

14 lipca 2010

Budzi nas słońce i wysoka temperatura w namiocie. Budzimy się i jakiś czas patrzymy apatycznie w wejście do namiotu i jest coraz goręcej. Zjadamy na śniadanie zakupione poprzedniego wieczora maślanki i placek i siłujemy się dalej, podjazdami pod Maków Podhalański, Suchą Beskidzką, Zembrzyce, Świnną Porębę i aż do Wadowic. Tam zamyka się nasze górskie koło, odpoczywamy trochę i, już nieco równiejszą drogą, jedziemy w stronę Opola. Trochę kluczymy przez Frydrychowice szukając drogi na Osiek. W międzyczasie bierzemy ostatnią kąpiel tam, gdzie i pierwszą, czyli koło Wieprza. W Brzeszczu siadamy i stwierdzamy, że słońce praży chyba bardziej niż kiedykolwiek podczas wyprawy. Dalej jedziemy przez Pszczynę, Żory, gdzie robimy przerwę i Rybnik. Tam idziemy do Tesco kupić jakieś napoje energetyczne i kierujemy się na Rudy. Koło elektrowni... wielki pręt przebija mi dętkę! Zmieniam ją a Maciek jedzie poszukać stacji benzynowej z kompresorem. W międzyczasie zaczyna zachodzić słońce i robi się nieco chłodniej. Stacja benzynowa jest po drugiej stronie miasta, więc czekam dosyć długo.
Gdy ruszamy, ze stała powyżej 30 km/h kierujemy się na Rudy, Kuźnię Raciborską, gdzie zjadamy ostatni posiłek, Solarnię, Bierawę i Kedzierzyn-Koźle. Tam uświadamiam sobie, że niebawem będziemy przejeżdżać przez Zdzieszowice, więc dzwonię do Eco z pytaniem, czy nie chciałbym zobaczyć prawdziwych myśliwych na szlaku. Spotykamy się na stacji benzynowej, robimy wspólne zdjęcie i chwilę rozmawiamy. W końcu stwierdzamy, że już w sumie fajnie by było iść spać, więc żegnamy się i odjeżdżamy na Gogolin przez Krępną. Przejeżdżamy nad autostradą, mijamy Malnię, Chorulę. Za nią Maciek odbija na Kąty Opolskie aby przeprawić się przez Odrę do Prószkowa i dalej Wawelna, ja natomiast przez Przywory cisnę do Opola. Na pożegnanie robimy sobie zdjęcie bez głów. Wpadam do Opola przez Groszowice i kładką nad torami docieram do centrum, by w domu znaleźć się nieco przed północą i wyprowadzić czekającego na mnie bardzo długo Kofu, świętego psa, przewodnika Bushido. Biorę długi, chłodny prysznic, bo nie toleruję już ciepłej wody i idę spać.

dystans - około 230 km

wartości licznikowe:

dystans: 725,76 km
czas jazdy: 36 h 54 min
śr. prędkość: 20,35 km/h

zdjęcia: [link widoczny dla zalogowanych]
Zobacz profil autora
Piotrek
Administrator

Dołączył: 21 Kwi 2006
Posty: 5888
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Żywiec/Sienna

(relacja przesunięta z Ogólnych dyskusji)
Zobacz profil autora
Beskidy, Pieniny i Gorce - 9 lipca - 14 lipca
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 1 z 1  

  
  
 Odpowiedz do tematu