Forum BESKIDZKIE FORUM Strona Główna


BESKIDZKIE FORUM
"Tak mnie ciągnie do gór..."
Odpowiedz do tematu
Zimowa wędrówka przez góry Cindrel w Karpatach Południowych
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

Miało być ambitnie! Nawet baaardzo ambitnie! I nie wyszło....

Trasa miała wyglądać tak - to ta brązowa linia, rozpoczynająca się w leżącym kilka kilometrów na południe od Sibiu miasteczku Cisnadie a kończąca na wschodniej krawędzi mapy (z tego miejsca do celu wędrówki - miejscowości Turnu Roşu - pozostawało już tylko kilka kilometrów):



W planach było przejście przez całą wschodnią część gór Cindrel (Gór Sybińskich; Munţii Cindrel = Munţii Cibinului), wejście na najwyższy szczyt tego pasma Vârful Cindrel (2244 m n.p.m.), następnie przejście przez rozdzielającą góry Cindrel i bliźniacze pasmo gór Lotru (Munţii Lotrului) przełęcz Stefleşti w ten drugi masyw, aby przez najwyższy jego szczyt Vârful Stefleşti (2242 m n.p.m.) przejść we wschodnią część pasma i połoninami zejść do przełomu Aluty (Oltu) w rejonie Turnu Roşu (przełom Czerwonej Wieży). Taki sobie wymyśliliśmy plan (a kto wymyślił? - o tym dalej) na osiem dni zimowej wędrówki...

Ale wyszło trochę inaczej - górsko niestety znacznie skromniej. Byłem, wraz z towarzyszącym mi Łukaszem, w górach Cindrel - to fakt. Nawet przez całe 6 dni, ale gór Lotru już nie powąchaliśmy - obeszliśmy się smakiem i widokami na te góry. Na szczęście jednak zafundowaliśmy sobie jeszcze dwudniowy górski aneks w zupełnie innej części rumuńskich Karpat. Zrealizowany przebieg naszych wycieczek w górach Cindrel przedstawia poniższa mapka (a właściwie dwie - bo na tej dolnej przebieg trasy będzie chyba lepiej widoczny; nakładające się na siebie linie - zielona na brązową - oznaczają, że dane odcinki pokonywaliśmy podczas tegorocznej wędrówki dwukrotnie). Na góry Lotru - jak napisałem nieco wcześniej - tylko mogliśmy sobie popatrzeć. Ale nie uprzedzajmy faktów.





Pomysł na tegoroczny zimowy wyjazd w rumuńskie Karpaty narodził się równo przed rokiem. Wraz z moim wieloletnim towarzyszem górskich wędrówek Piotrkiem trochę przypadkowo (chociaż - wiadomo - przypadkom zawsze należy dopomóc) znaleźliśmy się na przełomie lutego i marca 2014 r. w górach Ţarcu i Muntele Mic w rumuńskich Karpatach Południowych. Z tej wcześniej zupełnie nieplanowanej eskapady narodziły się wejścia - przy fantastycznej pogodzie - na najwyższe szczyty obydwu masywów, czyli na Vârful Caleanu (2196 m n.p.m.) w górach Ţarcu i Vârful Muntele Mic (1804 m n.p.m.) w górach Muntele Mic.



Udana wycieczka, chociaż bandycko krótka (bo to były tylko cztery dni w zimowych rumuńskich Karpatach), nie mogła pozostać bez echa. Stwierdziliśmy obaj - my panowie już po pięćdziesiątce - że w rumuńskich Karpatach mamy jeszcze zimą coś do zrobienia. Ostatni raz w południowokarpackich śniegach ( a tak dokładnie to w górach Şureanu i w Retezacie) błąkaliśmy się z Piotrkiem czternaście lat wcześniej, w 2000 r., ale były to śniegi majowe. Później jakoś nie było okazji, niestety.



Widok z Przełęczy Curmatura Bucurei (2206 m) na największe jezioro polodowcowe w Karpatach rumuńskich Lacul Bucura. Początek maja 2000 r.



Zejście z Przełęczy Curmatura Bucurei do polodowcowej doliny Pietrele. Początek maja 2000 r.

Gdzieś tam wtedy przed rokiem, może przy piwie w jedynej czynnej knajpie w zdewastowanej i opuszczonej stacji narciarskiej Muntele Mic, zaczęliśmy z Piotrkiem wspominać dawne dzieje - jakieś skps-owskie zimowe Retezaty i Piryny z lat 80. ubiegłego wieku - i jednocześnie snuć plany na zimę przyszłego, 2015 roku.



Wejście Piotrka na Peleagę, najwyższy szczyt Retezatu (2509 m n.p.m.) w zimowym słońcu. Początek lutego 1985 r. W tle "rumuński Matterhorn", czyli Vârful Retezat (2482 m n.p.m.)



To co kilka obrazków wyżej, czyli widok z rejonu przełęczy Curmatura Bucurei na kocioł Bucury. Tylko, że nie maj, a początek lutego. Na ostatnim planie góry Piule-Iorgovanului, zwane niekiedy "Małym Retezatem" lub "Wapiennym Retezatem" (fotografia Piotrka z 1985 r.)

Trzeba było tylko wybrać jakieś pasmo, a może nawet dwa pasma. Najlepiej południowokarpackie. Nic nie ujmując naprawdę wspaniałym rumuńskim Karpatom Wschodnim, ale jakoś tak - zarówno Piotrkowi, jak i mi - bliżej do Retezatu, Pâringu i okolicznych pasm i pasemek. Może dlatego, że te nasze rumuńskie wyjazdy, na których byliśmy obaj jednocześnie, odbywały się właśnie w tej części Karpat. Wśród wtedy jeszcze teoretycznych celów zimowej wędrówki w 2015 roku, musiały pojawić się również i góry Cindrel oraz Lotru. Trochę je już wcześniej poznaliśmy. W sierpniu 1983 r. wraz z Piotrkiem braliśmy udział w obozie wędrownym, organizowanym przez nasze koło (Studenckie Koło Przewodników Sudeckich z Wrocławia), rozpoczynającym się w Petroşani u podnóża gór Paring (Parâng), a kończącym w Paltiniş koło Sibiu, czyli już w górach Cindrel. W trakcie tego przejścia zahaczyliśmy jeszcze o góry Lotru. Dla Piotrka był to ostatni pobyt w górach Cindrel, ja natomiast zawitałem tam jeszcze na krótko w końcu sierpnia 2010 r. Piękne i rozległe połoniny ze sterczącymi gdzieniegdzie skałkami, pełne owiec (a zatem i bacówek - zimą oczywiście opuszczonych), popodcinane kotłami polodowcowymi, wydawały nam się wymarzonym celem na tygodniową zimową włóczęgę. I tak rzucony przed rokiem pomysł na Cindrel i Lotru zaczynał z każdym miesiącem stawać się coraz bardziej realny.



Na najwyższym wierzchołku Gór Sybińskich (Munţii Cindrel) - Vârful Cindrel (2244 m n.p.m.). Sierpień 1983 r. Piotruś to ten miedzianowłosy, ja w niebieskogranatowym swetrze. A oprócz nas Halinka i Michał





Piotrek ponad największym kotłem polodowcowym w górach Cindrel - kotłem jeziora Iezerul Mare. Widok z grzbietu głównego. Sierpień 1983 r.

Mapy i rumuńskojęzyczny przewodnik jeszcze z czasów "Geniusza Karpat", czyli towarzysza Nicolae C., posiadaliśmy. Wypadało tylko doprecyzować plan przejścia, uzbroić się w cierpliwość (= doczekać zimy AD 2015) i ruszać na trasę. Nie piszę "[wypadało] liczyć na pogodę", albowiem z Piotrkiem pogodę w górach mamy praktycznie zawsze. Z przeszło setki dni spędzonych razem w górach, dni deszczowych można doliczyć się na palcach dwóch rąk. Był też i lipcowy intensywny opad śniegu w Tatrach (w 1984 roku), ale to traktować należy raczej w kategorii atrakcji.





Napisałem wcześniej, że z Piotrkiem znamy się od kilkudziesięciu już lat. Tak dokładnie to od naszych licealnych czasów. Starszy ode mnie o rok, był zawsze liderem w naszym Szkolnym Kole Turystyczno-Krajoznawczym. Układał plany wycieczek, był "kierownikiem " naszej grupy na rajdach i olimpiadach turystyczno-krajoznawczych. Jest jedną z tych osób, którym górsko najwięcej zawdzięczam. Pamiętam jak w kwietniu 1979 r. poprosił mnie, abym przed mającymi mieć miejsce w końcu maja wojewódzkimi finałami olimpiady turystyczno-krajoznawczej założył sobie książeczkę GOT, po to "aby drużyna nie traciła punktów" (za założone książeczki odznak turystyki kwalifikowanej i zdobyte odznaki były przyznawane punkty podczas tej olimpiady). Można dzisiaj rozmaicie komentować te moje słowa (doskonale wiem, jak różne opinie o samej GOT-ce, motywach jej zdobywania i idei tej odznaki krążą wśród turystów), ale dla mnie był to bardzo ważny moment. Od 18 maja 1979 r. zapisuję trasę każdej mojej górskiej wycieczki, i mimo, że od września 1983 r. GOT-ki już nie zdobywam, nawyk zapisywania przebiegu moich górskich wędrówek pozostał - nawet tych najkrótszych 7-8-kilometrowych. Tych dłuższych i krótszych notek uzbierało się już blisko dwa tysiące. I chyba w dużej mierze zawdzięczam to Piotrkowi.

Piotrek też "wprowadził" mnie w Tatry. Jeździł tam z Rodzicami i swoimi braćmi od wczesnego dzieciństwa. Ja natomiast czekałem na swoje pierwsze Tatry długo, oj bardzo długo. Opowiadała mi o nich moja Mama, która miała wiele wspomnień z Tatr przełomu lat 40. i 50. minionego wieku, ale sam trafiłem w Tatry dopiero po pierwszym roku swoich studiów. Moim mentorem w Tatrach był właśnie Piotrek. Pamiętam, jak po przyjeździe pociągiem do Zakopanego zarządził, że najpierw musimy wejść na Gubałówkę ("Wiesz Krzyśku - mówił - chyba chcesz najpierw zobaczyć w jakie góry przyjechaliśmy?"). Później było przedstawienie panoramy Tatr z Gubałówki, zejście do Zakopanego i marsz na dworzec autobusowy. Zakup biletów: "Trzy do Kir" (była z nami jeszcze jedna osoba - Iwona). Na nasze pytanie "Dlaczego nie na Łysą Polanę?" usłyszeliśmy odpowiedź, którą pamiętam do dziś "Dlaczego? Dlatego, że jak najpierw poznałbyś Tatry Wysokie to istnieje niebezpieczeństwo, że nigdy nie docenisz Tatr Zachodnich!". Te słowa wypowiedział chłopak wówczas dwudziestodwuletni!!! Z dzisiejszej perspektywy - niebywałe! Byliśmy wtedy w Tatrach 8 dni - dwa pierwsze noclegi w Chochołowskiej, później Ornak, Kondratowa i trzy ostatnie noclegi w Pięciu Stawach. A Tatry Zachodnie i podobne do nich górki doceniam - może dzięki Piotrkowi.

Razem robiliśmy - już w naszych studenckich latach - kurs na Studenckiego Przewodnika Sudeckiego. Byliśmy otrząsani na przewodnika w tym samym dniu i w tym samym miejscu - 4 grudnia 1982 r. w "Chatce Cyborga" w Bielicach. Razem nielegalnie przekraczaliśmy w stanie wojennym granice województw wałbrzyskiego i jeleniogórskiego, zdarzało się też na "nielegalu" przekraczać i inne granice. Fajnie było...!!!

Tylko Sylwestra spędzaliśmy inaczej. Ja niemal zawsze gdzieś w Sudetach, z naszym SKPS-em, Piotrek zawsze w Pięciu Stawach. Jeśli ktoś z forumowiczów pamięta grającego i śpiewającego najczęściej piosenki Kaczmarskiego i Wierzbickiego rudego gitarzystę z Pięciu Stawów, to na niemal 90% był to Piotrek. Jeżeli tę samą buźkę zobaczył w karkonoskiej chatce AKT, to prawdopodobieństwo wzrastało do 100%.

Gdzieś tak na początku stycznia, wracam już do bieżącego 2015 roku, odbieram telefon od Piotrka. "Nie jadę! Sprawy zawodowe. Nie mogę - naprawdę!". Trudno opisywać dalszy przebieg rozmowy. Z pewnością na rumuński szlak jeszcze z Piotrkiem wrócimy - wierzymy w to.

Mój przyjaciel wiedział jednak, że nie torpeduje wyjazdu. Gdzieś tak od listopada do naszej dwójki zaczął przymierzać się Łukasz, student archeologii Uniwersytetu Wrocławskiego (co tam będę owijał w bawełnę - mój student, pisze u mnie pracę magisterską), z którym byłem w Karpatach Południowych w sierpniu minionego roku. Złapał wtedy rumuńskiego bakcyla, zaś wyjazd w Cindrel i Lotru miał być jego pierwszą zimową wyrypą w góry poza granice Polski.

I tak z tercetu zrobił się duet...

Ale Piotrka udział w naszej imprezie całkowicie się jednak nie skończył. Na moją prośbę, aby sms-ami informował mnie na bieżąco o pogodzie w górach Lotru i Cindrel, usłyszałem krótkie "Nie ma sprawy". I wiedziałem, że można na piotrkowe komunikaty pogodowe każdego dnia pobytu w Rumunii liczyć.

Decyzja, że jedziemy tylko w dwójkę z Łukaszem ostatecznie więc zapadła. Ale na dwa tygodnie przed godziną "W" (= wyjazdu) kolejny cios - Łukasz ma zapalenie oskrzeli! Półtora tygodnia później, cztery dni przed wyjazdem z Polski - gdy bilety z Krakowa przez Budapeszt do Cluju w Rumunii oraz powrotne już kupione, znowuż mnie dopada jakieś choróbsko. Do lekarza już nie idę, zaufałem mojej żonie farmaceutce, która wypełniła moją apteczkę najprzeróżniejszymi lekami. To masz brać, to i to. Zapamiętałem.

Łukasz ze swojej choroby już wyszedł, ja zaś wkraczałem w najbardziej upierdliwą jej fazę - zwłaszcza dla współpasażerów, którym podczas nocnej jazdy nie dawałem spać swoim kaszlem. Domyślacie się więc, że jedziemy - nie zrezygnowaliśmy, mimo że do Rumunii wybrał się duet mocno niepełnosprawny. Plan naszego przejścia już na tym etapie należało jednak zasadniczo zrewidować.

Zrezygnowaliśmy z wyjścia w góry z leżącego u stóp gór Cindrel, na wysokości około 450 m n.p.m., miasteczka Cisnadie. Wchodząc w ciągu dwóch dni (jak przewidywał pierwotny plan) na wysokość ponad 2000 m, i to w dodatku w zimie, zarżnęlibyśmy nasze niedoleczone (Łukasz) i chore (ja) organizmy. W dodatku czekałyby nas noce w namiocie lub w bacówce.

Nowy plan zakładał, że z Sibiu wjeżdżamy autobusem miejskim do stacji klimatycznej Paltiniş, leżącej już w sercu gór, na wysokości przeszło 1400 m n.p.m., znacznie bliżej najwyższych szczytów gór Cindrel. Tam szukamy jakiegoś pensjonatu lub schroniska i dekujemy się w nim na dwie noce. Po pierwszym noclegu robimy jakąś wycieczkę na lekko, z wejściem na jakiś znajdujący się w pobliżu Paltiniş wierzchołek, po drugim noclegu zaś - o ile dojdę już w pełni do zdrowia - idziemy w stronę Vârful Cindrel i następnie w góry Lotru. Druga część - od szczytu Cindrel do końca wędrówki - miała być wedle tego planu identyczna z naszymi pierwotnymi zamierzeniami.

Wypada więc o tej naszej tegorocznej zimowej przygodzie w rumuńskich Karpatach coś napisać. Może wyjść dużo, postaram się więc trochę temperować swoje pisarskie zapędy - umieszczę jednak nieco więcej fotografii z naszej wędrówki.


27 lutego 2915 r. (piątek) - początek imprezy !!!

Przejazd: Świebodzice (6:17) - Wrocław (7:10) pociągiem oczywiście!!! (tylko ja)

Wrocławski dworzec PKS - 8:45 - spotkanie z Łukaszem

Wrocław (9:15) - Kraków (12:15) - Polski Bus



Drugi wyjazd do Rumunii z Łukaszem i oto pojawia się i ugruntowuje pewna tradycja - oczekując na autobus do Budapesztu idziemy z dworca autobusowego do pobliskiej "Karczmy Krakowskiej". Przy czeskim ciemnym "Litovelu" spokojnie można dotrwać do odjazdu - na pewno przyjemniej niż w dworcowej poczekalni. W trosce o moje gardło poprosiłem o "Litovela" na ciepło (!!!!!). Pani przy barze zdziwiona, a ja mam nadzieję, że akurat to tradycją się nie stanie.

Kraków (14:30) - Budapeszt (21:45) - Orange Ways

Z Krakowa wyjeżdżamy planowo. Jest trochę niezajętych miejsc, więc mimo wcześniejszego zarezerwowania dwóch miejsc obok siebie, rozkładamy się z Łukaszem na podwójnych siedzeniach. Wygodnie, pełnia szczęścia - gdyby nie ten kaszel. W trakcie przejazdu do Budapesztu, jeszcze przed przekroczeniem granicy polsko-słowackiej, pierwszy SMS od Piotrka:

"Dzis w Sibiu slonecznie i 10 stopni" (27 lutego 2015, 15:08)

Jest więc dobrze!!! Niech tylko taka pogoda przez kilka dni się utrzyma!!!

Budapeszt (23:20) - Cluj Npoca (7:45) Orange Ways



28 lutego 2015 r. (sobota) - pierwszy dzień na rumuńskiej ziemi

Do Cluju autobus Orange Ways dotarł zgodnie z planem. Dworzec autobusowy "już żył". Pełno ludzi. Pełno autobusów i busów. Zapachy tzw. małej gastronomii dworcowej (i trochę innych zapachów). Rozkłady jazdy trochę "nieczytelne", tzn. jest tam tyle różnych przewoźników przyklejających większe, średnie i maleńkie kartki i karteczki ze swoimi tylko kursami, że trochę czasu upłynęło zanim dowiedzieliśmy się, o której mamy kurs do Sibiu. Miał być coś koło 9:15. Okazuje się jednak, że do głównej "autogary" FANY (autogara - rum. dworzec autobusowy) w Cluju "przyklejony" jest drugi dworzec - BETA. Rozdziela je tylko metalowa siatka. Kręcąc się przy tej granicy między dworcami, zauważyłem, że na jednym ze stanowisk stoi gotowy do odjazdu autobus do Sibiu, był już na włączonym silniku. Najpierw bieg do kierowcy, aby zaczekał jeszcze trzy-cztery minuty. Następnie bieg do pilnującego plecaki Łukasza. I w końcu bieg do autokaru. Przesiadka w Cluju trwała może z 20 minut.

W trakcie przejazdu do Sibiu przychodzi kolejny SMS od Piotrka:

"W Sibiu slonecznie i +8 stopni" (28 lutego 2015, 09:45)

Wygląda więc, że pogodę mamy ustabilizowaną. Dobra nasza. Tylko ten mój cholerny kaszel...

Ale dosłownie trzy minuty później odbieram następnego piotrkowego SMS-a:

"Paltinis +6, zachmurzenie i pada deszczyk" (28 lutego 2015, 09:48)

Trochę zmarkotnieliśmy, ale euforia, że góry tuż-tuż jednak przeważa. Tym bardziej, że na niebie mało chmur, za oknami po prawej stronie ładnie widać Góry Apuseni, a i zabrany na drogę "Krupnik" jakiś taki wyjątkowo udany. Udany na tyle, że do Sibiu dotarliśmy w rewelacyjnych humorach. Było zaledwie kilka minut po jedenastej przed południem, a my już prawie u celu. U bram gór Cindrel. Nieco ponad 30 kilometrów od Paltiniş.

Do Sibiu dotarliśmy więc ze Świebodzic i Wrocławia nad wyraz sprawnie. Dalej powinna być już przysłowiowa betka. Okazuje się jednak że nie jest tak różowo. Spóźniliśmy się kilka minut na autobus miejski (linia 22) jadący z Sibiu do Paltiniş. Stopa raczej nie złapiemy, bo sezon narciarski się praktycznie skończył i żaden samochód osobowy w stronę tej stacji nie jedzie (a ci, którzy jechali w tym dniu, czynili to z pewnością znacznie wcześniej). Jest sobota - a zatem ciężko też liczyć na jakieś furgonetki lub ciężarówki leśników. Pozostaje więc czekać na następną "dwudziestkę dwójkę".

Tylko kiedy ona pojedzie? Rozkłady zerwane - jak u nas, albo ich nie ma - też jak u nas. Ale kierowcy autobusów innych linii życzliwi, bardziej niż u nas.

Wsiadam do jednego z odjeżdżających z przystanku autobusów i pytam kierowcy, o której możemy mieć autobus do Paltiniş. Zgasił silnik (!!!), wyciągnął jakieś wydruki z rozkładami jazdy autobusów miejskich. Szukał, szukał i nie znalazł! Wychodzę z autobusu, ale kierowca przywołuje mnie, abym zaczekał. Zadzwoni do dyspozytora! Dzwoni... jeszcze raz dzwoni. Rozmowa trwa chyba z minutę. W tzw. "międzyczasie" Łukasz z zewnątrz zdążył wyciągnąć aparat i sfotografować naszą konwersację. Nikt z podróżnych się nie denerwuje, ja zaś dowiaduję się, że musimy poczekać na "22" do 16.00. Pojedzie dopiero ten autobus, który później będzie zwoził do Sibiu ostatnich narciarzy.





Mamy więc trochę czasu, a zatem wypada zajrzeć do jakiejś restauracji. Na pierwsze podczas tego wyjazdu rumuńskie piwo (tym razem trafił nam się "Ursus") oraz na... wiadomo co. Napisałem już, że podczas sierpniowej wędrówki Łukasz złapał bakcyla. Okazuje się, że nie tylko do gór, ale także do jednej z rumuńskich zup. Jedną z wizytówek rumuńskiej kuchni jest "ciorba de burta" - po naszemu "zupa z brzucha", czyli flaki, ale zupełnie inaczej niż w Polsce przyrządzone. Więcej o smaku tej zupy nie napiszę, proponuję sprawdzić samemu, ale jest faktem, że Łukasz stał się prawdziwym fanem tej potrawy. W sierpniu minionego roku i podczas naszej tegorocznej zimowej wędrówki za każdym razem, kiedy byliśmy w jakiejś knajpie, Łukasz zamawiał "ciorbę de burta". Jest nie tylko gastronomicznie monotematyczny w Rumunii, ale także zaczął pichcić "CdB" w domu, uszczęśliwiając (?) nią swoją rodzinę!!!



Po knajpce odwiedziliśmy jeszcze jakiś pobliski park, w którym skończył nam się "krupnik". A potem skierowaliśmy swoje kroki na przystanek. Dwudziestka dwójka przyjechała planowo. Później sam przejazd - trasa piękna, zresztą nie może to dziwić, gdy uświadomimy sobie, że na nieco ponad trzydziestokilometrowej trasie autobus pokonuje ponad 1200 m przewyższenia (to przeszło dwa razy więcej niż "robi" autobus z Zakopanego do Łysej Polany!) . Serpentyny, widoki... i po drodze Raşinari, miejscowość uważana za najpiękniejszą wioskę w Rumunii (nie będę jej opisywał; poświęcił jej i mieszkającym tam niegdyś pisarzowi Octavianowi Goga i filozofowi Emilowi Cioran rozdział swojej książki "Jadąc do Babadag" sam Andrzej Stasiuk). Jakiś czas później, gdy dojechaliśmy do Paltiniş, dziękowaliśmy wszystkim karpackim bóstwom, że nie złapaliśmy wcześniej żadnego stopa.

Dlaczego? Podejmując decyzję, że w Paltiniş będziemy spać pod dachem (bynajmniej nie namiotu lub bacówki), jeszcze w przeddzień wyjazdu szukałem w internecie adresów pensjonatów w kurorcie. Tymczasem przejeżdżając przez Paltiniş z lekkim niepokojem patrzyliśmy na pozamykane na cztery spusty pensjonaty i hotele. Także i te, które - ze względu na podane w necie ceny noclegów - wpisaliśmy na listę naszych potencjalnych miejsc noclegowych. Dojechaliśmy do pętli i wychodząc z autobusu zapytałem kierowcy, gdzie w Paltiniş znajduje się schronisko turystyczne ("unde este cabana?"). Zaśmiał się i wskazując na jednego z wysiadających z naszego autobusu mężczyzn powiedział, że człowiek ten jest kierownikiem schroniska młodzieżowego. Wracał z Sibiu z zakupów - podczas weekendu odwiedzała go rodzina, a poza sezonem w Paltiniş nie ma żadnego "magazinul de alimentare" (sklepu spożywczego). Jeszcze na przystanku dogadaliśmy się co do ceny (35 lei od osoby za jedną noc) i razem poszliśmy do już naszego przybytku. Oddalony był około kilometra od przystanku. Bez tego dosyć szczęśliwego przypadku mogliśmy szukać schroniska dosyć długo.

W drodze do schroniska z mojej kieszeni wydobywa się dźwięk telefonu. Piotruś - wiadomo:

"Poprawka - slonce ma byc od poniedzialku do srody wlacznie" (28 lutego 2015, 16:49)

[godzina wysłania sms-esa jest "polska", w Paltiniş była już prawie szósta po południu]


W schronisku zrzuciliśmy tylko nasze bambetle i wróciliśmy do centrum Paltiniş. Byłem ciekaw, czy pamiętam jeszcze cokolwiek z mojej jedynej w tym miejscu bytności. Nie pamiętałem nic. Żadnego szczegółu, żadnej budowli. Znaleźliśmy się tutaj, w grupce dwóch dziewczyn i trzech chłopaków, pod wieczór 19 sierpnia 1983 r. po długim przejściu z centralnej części gór Cindrel. Pamiętam, że spóźniliśmy się na wszystkie możliwe autobusy do Sibiu i jedyną okazją jaką udało nam się złapać było pozbawione okien wnętrze furgonu pocztowego. Na szczęście ściany furgonetki były dziurawe i przez jedną z dziur zobaczyłem i serpentyny i przedwieczorne Raşinari - chciałem tam wrócić, już nie wewnątrz furgonetki i udało się to w sierpniu 2010 r.

Ale teraz mamy ostatni dzień lutego 2015 r. i jesteśmy z Łukaszem w Paltiniş.



I okazuje się, nie jest to byle jaka miejscowość. Coś wcześniej już o niej wiedziałem, ale naocznie się przekonałem o jej bogatej przeszłości, gdy poszliśmy z Łukaszem do jedynego czynnego hotelu... na piwo.

Weszliśmy do restauracji hotelowej. Zaglądamy do menu. Pierwsza strona typowa:



Kolejna już jakby mniej. Zamiast spisu potraw - historia miejscowości ilustrowana reprodukcjami widokówek z końca XIX i początku XX wieku. Najpierw po rumuńsku, na następnych stronach po niemiecku i angielsku. Gdzieś tam dopiero dalej wszystkie możliwe ciorby, mamałygi, palinki i bere.



Paltiniş w dziejach europejskiej turystyki górskiej zapisał się naprawdę bardzo ładnymi zgłoskami. W 2 poł. XIX w. na wzór działającego w Alpach Alpenverein zaczęły w różnych górach Europy, w rejonach zamieszkałych przez ludność (nieraz to była mniejszość) niemiecką, powstawać analogiczne i zbudowane na podobnych wzorach organizacje (w Sudetach np. Riesengebirgsverein R.G.V. w 1880 r. w Karkonoszach, Glatzer Gebirgsverein G.G.V. w 1881 r. na Ziemi Kłodzkiej, w Beskidach Beskidenverein w 1893 r.). Już w 1880 r. powstało Siebenbürgischer Karpatenverein - SKV (Siedmiogrodzkie Towarzystwo Górskie), którego członkami byli przede wszystkim niemieckojęzyczni Sasi siedmiogrodzcy. Nie miejsce tu, aby przedstawiać historię SKV, ale trzeba wspomnieć, że właśnie dzięki działaczom tej organizacji zaczęły powstawać w Karpatach rumuńskich pierwsze schroniska i stacje narciarskie. Nieco później rozpoczęły swoją działalność w tych górach węgierskie organizacje turystyczne, m.in. „Erdelyi Karpat-egyesulet“ - EKE ("Erdely" to po węgiersku Siedmiogród). Z inicjatywy działaczy sekcji SKV w Sibiu (Hermannstadt) w latach 90. XIX w. zaczęto wznosić pierwsze pensjonaty i schroniska w dzisiejszym Paltiniş, chociaż przez wiele lat jedyną nazwą tej stacji turystycznej była niemiecka Hohe-Rinne. Oficjalnie przyjmuje się, że pierwszym rokiem funkcjonowania kurortu był rok 1894. Rok później Paltiniş wszedł do historii... poczty i filatelistyki. Turyści i kuracjusze przybywający do Paltiniş wysyłali stąd setki i tysiące widokówek. Ale poczta austro-węgierska nie miała łączności z Hohe-Rinne, gdyż jedyna droga dojazdowa była prywatna - należała do Siebenbürgischer Karpatenverein. Dlatego też mający żyłkę do interesów właściciele tutejszych pensjonatów i hoteli powołali lokalną pocztę - wydawali nawet własne znaczki pocztowe.

Podpisali też stosowną umowę z oficjalną pocztą państwową, czyli pocztą Austro-Węgier, że widokówki odprawiane z Paltiniş będą miały lokalne znaczki pocztowe przyklejone zawsze na licowej stronie kartki (czyli tej z obrazkiem); znaczki kasowano tutejszym stemplem nadawczym. Na adresowej stronie kartki wysyłający musiał nakleić oficjalny austro-węgierski znaczek pocztowy, który jednak w Paltiniş nie był kasowany. Tak "przygotowane" przesyłki były dostarczane przez SKV na państwową pocztę w Sibiu, i dopiero tam były kasowane stemplem oficjalnym (z węgierską nazwą miasta "Nagyszeben ") i następnie ekspediowane w szeroki świat. Dzisiaj pojedyncze znaczki z Hohe-Rinne (Paltiniş) na aukcjach filatelistycznych osiągają nierzadko ceny mocno przekraczające 100 Euro. Są naprawdę prawdziwym rarytasem.



Widokówka z 1907 r. z Hohe-Rinne (Paltiniş), z lokalnym znaczkiem pocztowym i stemplem tutejszej poczty. Na przedstawionych na środku kartki istniejących do dziś ruinach wieży widokowej na szczycie Onceşti (1713 m n.p.m.) byliśmy z Łukaszem następnego dnia.
(Skan widokówki ze strony: [link widoczny dla zalogowanych] )



W restauracji włączony był telewizor. Cały czas nadawano relację z Moskwy o zabójstwie Borysa Niemcowa. Na szczęście od następnego dnia telewizor i problemy współczesnego świata miały zejść na bardzo, ale to bardzo odległy plan. Przynajmniej dla nas...



Wróciliśmy do schroniska. Na górze, w pustej świetlicy, gdyż byliśmy jedynymi gośćmi, upichciliśmy sobie jeszcze jakąś obiadokolację. Wypiliśmy po kubku herbaty...



... następnie znaleźliśmy się w naszym pokoju...



... i tak zakończył się pierwszy nasz dzień w rumuńskich Karpatach w 2015 r.

C.D.N.


Ostatnio zmieniony przez Krzysztof Jaworski dnia Wto 8:36, 07 Kwi 2015, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

1 marca 2015 r. (niedziela)

Wstaliśmy około siódmej rano. Śniadanie a później przygotowania do pierwszej wycieczki. Trochę się grzebiemy, z lekkiego marazmu wyrywa nas sygnał sms-a. Jasne, że to kolejny komunikat pogodowy Piotrka:

"Dzisiaj zachmurzenie bedzie malec, a temperatura spadac. Od poniedzialku do srody w dzien slonecznie z temperatura dodatnia, w nocy mroz. Od czwartku do konca chmury i opady sniegu." (01 marca 2015, 07:50)

Trzeba zatem wykorzystać to obiecywane słońce i dodatnią temperaturę do wykurowania się i nabrania sił. Nie wiem jak Łukaszowi, ale mi jest zimno. Na tyle, że zakładam na pierwszą wycieczkę... kurtkę puchową. Nie łaziłem w niej po górach już od wielu, wielu lat. Wrzuciłem ją do plecaka jeszcze w domu. Dosłownie w ostatniej chwili, może z 20 minut przed wyjściem na nasz świebodzicki dworzec. I jak się okazuje - dobrze zrobiłem... Przekonałem się o tym nie tylko ja sam podczas naszej inauguracyjnej wycieczki, ale też przeszło dwie doby później również i Łukasz.

Wychodzimy zatem gdzieś tak kilka, może kilkanaście minut po ósmej ze schroniska...



... aby już po chwili pozachwycać się stojącą może ze 150 m od schroniska niewielką ładną willą z początku XX w. i krajobrazem roztaczającym się za tą budowlą.



Później już było bardzo widokówkowo i wybitnie retro. Poza jednym znanym już nam z poprzedniego dnia budynkiem hotelu „Conradt” (nazwa hotelu pochodzi od nazwiska doktora Carla Conradta, pierwszego przewodniczącego SGV; jakoś nie wyobrażam sobie, aby w którymś z naszych karkonoskich ośrodków pojawił się hotel "Donat", któremu patronowałby założyciel RGV Theodor Donat) wszystkie budowle w centrum uzdrowiska pamiętały jeszcze czasy początków poprzedniego stulecia.



Nawet pochodzący z niemieckiego demobilu mający już około 50 lat wóz straży pożarnej nad wyraz dobrze pasował do tego kontekstu...



... tym bardziej, że stał on przy jednym z obiektów (tym ostatnim w tym ciągu czarno-białych budynków), przedstawionych na jednej z widokówek z lat 30. minionego stulecia.





Dawna uzdrowiskowa zabudowa centrum Paltinişu jakoś się jeszcze trzyma. Niemal wszystkie uwiecznione na dawnych widokówkach wille i pensjonaty można jeszcze dziś zlokalizować w terenie. Ubytków jest rzeczywiście niewiele. Gorzej, że właściciele i dzierżawcy tych obiektów plajtują na potęgę. Sezon turystyczny i narciarski jest tu stosunkowo krótki. Jeszcze w dniu przyjazdu, w sobotę, widzieliśmy trochę - ale nie więcej niż kilkunastu - turystów i gości w hotelowej restauracji, ale w niedzielę i poniedziałek wszystko w Paltiniş zamarło. Nawet Łukasz chcący w barze pod wyciągiem i w hotelowej recepcji kupić papierosy, mógł kupić (ale nie kupił) tylko zalegające mentolowe, gdyż "țigarete normale" zostaną zamówione w hurtowni dopiero w czerwcu - to w hotelu, bo pod wyciągiem zapewne w listopadzie.

Pozamykane były praktycznie wszystkie pensjonaty. W niektórych z nich widać było, że interes jest zwijany. Jakieś stosy krzeseł i łóżek zgromadzonych w pomieszczeniach parteru tych obiektów...



... demontowane tablice reklamowe, szyldy i neony (w niektórych przypadkach wyszlo to tylko budynkom na dobre).



Zdaje się jednak, że istnieje jakaś ogólnorumuńska świadomość o wyjątkowości (w skali europejskiej - to nie przesada) Paltinişu. Jakoś w tym wypadku władze rumuńskie i rumuńskojęzyczna społeczność tego wieloetnicznego kraju nie ukrywają niemieckich, węgierskich i austriackich korzeni kurortu. Z pewnością zdecydowanie większy odsetek mieszkańców Rumunii kojarzy nazwę "Hohe Rinne" z Paltinişem, niż procent Polaków niemieckie nazwy Karpacza czy też Szklarskiej Poręby. Nawet oficjalna poczta Rumunii wydaje swoje oficjalne znaczki, bloczki i tzw. całostki (kartki i koperty z wydrukowanym znakiem opłaty) z reprodukcjami dawnych "niemieckich" i "węgierskich" wydawnictw z Paltinişu. Na niektórych z tych oficjalnych rumuńskich wydawnictw pocztowych, zwłaszcza tych emitowanych po przekształceniach ustrojowych na początku lat 90. minionego wieku, gdy wiele wcześniej upaństwowionych obiektów nie znajdowało nowych właścicieli i po prostu niszczało, pojawiały się postulaty ratowania kurortu.



Zastanawiam się, jakie trzęsienie ziemi musialoby się wydarzyć w mentalności urzędników Poczty Polskiej i zespołu decydującego o jej opolityce emisyjnej, aby na naszych polskich znczkach i całostkach pojawiły się jakieś obiekty powstałe przed 1945 r. z inicjatywy karkonoskiego RGV (Riesengebirgsverein), kłodzkiego GGV (Glatzer-Gebirgsverein), ślężańskiego ZGV, beskidzkiego Beskiden-Verein i jeszcze na dodatek zawierające informację, kto był inicjatorem powstania tych obiektów. Za mojego życia to raczej nie nastąpi, a później... nie będzie już znaczków pocztowych.

Było nie tylko retro z stylu końca XIX i 1. połowy XX w., ale także retro z czasów jedynie słusznego ustroju. Chociaż najbardziej typowej rumuńskiej Dacii 1310 jeszcze przed kilkoma laty nikomu w Rumunii nie przyszłoby do głowy określić mianem „pojazdu retro”.



Dotarliśmy z Łukaszem pod dolną stację wyciągu krzesełkowego poprowadzonego pod szczyt Onceşti. Właśnie ten szczyt zaplanowaliśmy jako naszą pierwszą tej zimy rumuńskokarpacką górską zdobycz. Oczywiście wdrapując się na tę górę, nie zaś wjeżdżając. Na wierzchołek Onceşti spod dolnej stacji wyciągu ma prowadzić wytyczony w 2007 r. szlak niebieskiego kółka. Rozglądamy się za znakami. Są… Tylko, że biegną pod samym wyciągiem. Jeszcze nie wiemy, jak długo będziemy wspinali się wzdłuż wyciągu, po nartostradzie. Narciarzy się nie obawialiśmy, gdyż na stoku nikogo nie było, ale perspektywa wędrówki od masztu do masztu zupełnie nam się nie uśmiechała.

Ale dzielnie szliśmy…



Wysokość łapaliśmy dosyć szybko. Nie wiem, czy na masztach polskich wyciągów narciarskich umieszczane są, podobnie jak na rumuńskich, tabliczki z podaną wysokością bezwzględną. Jeśli nie, to może warto skopiować ten patent. Okazało się bowiem, że pod krzesełkami wdrapaliśmy się na wysokość naszej karkonoskiej Śnieżki – 1600 m n.p.m. (o te oficjalne dwa metry nie będziemy się kłócić!).



Właśnie tu, „na Śnieżce”, szlak wreszcie odchodził od wyciągu i skręcał w las. I od razu jednocześnie „zanurzał się” w dość głęboki śnieg. Łukasz na ten moment czekał z niecierpliwością. Wcześniej jeszcze nie miał okazji wędrować na rakietach śnieżnych. Teraz przyszedł ten dzień. Rakiety, których używał na tym wyjeździe, miały swój zimowy debiut równo dziesięć lat temu na karkonoskich Bażynowych Skałach, przy przebijaniu się do Chatki AKT, a zatem jest to już dość leciwy model. Ale w dalszym ciągu dają radę…



Chociaż „pierwsze kroki” – jak widać - są zawsze trudne…



I tak nie spiesząc się za bardzo przeszliśmy z poziomu Śnieżki na poziom Babiej Góry. Albowiem szczyt Onceşti wznosi się na całe 1725 m n.p.m.

Najpierw przemknęliśmy obok górnej stacji wyciągu, a następnie doszliśmy do północnej kulminacji, zabudowanej obiektami telekomunikacyjnymi i radiowo-telewizyjnymi. Szczyt wydawał się być wyjątkowo mało atrakcyjnym.



Ale po minięciu niewielkiego świerkowego lasu na szczycie dotarliśmy na kulminację południową, na której znajdowały się pozostałości XIX-wiecznego belwederu widokowego…



… właśnie tego uwiecznionego na przedstawionej we wcześniejszej części tej relacji widokówce. Zresztą nie tylko na tej jednej. Reprodukcja innej pojawiła się na okładce wydanej przed kilkoma miesiącami monografii Paltinişu (książka do moich rąk jeszcze nie dotarła, ale z informacji znajdującej się na ostatniej stronie okładki wynika, że jej autor - Mircea Dragoteanu - dużo uwagi poświęcił również "pocztowym" dziejom Hohe Rinne; za swój eksponat filatelistyczny poświęcony tej lokalnej poczcie zdobył na kilkudziesięciu wystawach filatelistycznych, w tym i w Singapurze w 2005 r., najwyższe wyróżnienia - złote medale).



Widok ze szczytu jest już w tej chwili dość mocno ograniczony. Od wschodu, południa i zachodu panoramę zasłania ściana dość młodego, ale już mocno wyrośniętego lasu. Tylko tereny leżące na północ i północny wschód od szczytu były ładnie widoczne. Szczególnie dobrze widać było grzbiet Dealul Cǎlagǎrului, na którym poprowadzono drogę z Sibiu do Paltiniş. Za tym pozbawionym lasu grzbietem wyrastały trzy szczyty - Vf. Vǎlari (1348 m n.p.m.) po lewej, Vf. Blidǎriei (1220 m n.p.m.) w środku i wydawałoby się najwyższy, a w rzeczywistości najniższy spośród nich, zalesiony strzelisty grzbiecik Dealul Dumbrava (965 m n.p.m.) po prawej. Dopiero za nimi dostrzec można było leżące w kotlinie Depresiunea Sibiului miasto Sibiu.



Podziwianie widoków skończyło się po kilku minutach. Późniejsza wędrówka to znowu świerkowy las. Na szczycie Onceşti weszliśmy na nowy szlak (niebieski trójkąt), który biegł na wschód i południowy wschód i łączył się z głównym grzbietowym szlakiem czerwonego pasa. Szlak poprowadzony był dobrze, tylko w kilku miejscach ukryta pod śniegiem ścieżka się gubiła i trzeba było w tych miejscach skorzystać z mapy i kompasu.





Na posiadanej przez nas mapie "Munţii Cindrel" wydawnictwa "Editura Constant" z Sibiu (której to mapy szczerze nie polecam - ale o tym później), wydanej w 2008 r., nie było jeszcze zaznaczonego szlaku niebieskiego trójkąta łączącego szczyt Onceşti z głównym szlakiem grzbietowym w górach Cindrel (czerwony pionowy pas). Zejście się szlaków nastąpiło w lesie, kilkaset metrów na zachód od polany Lupilor. Znaleźliśmy się na głównym grzbiecie gór Cindrel i na głównym szlaku w tych górach. Mieliśmy nim iść - według pierwotnego planu naszej wędrówki - już od przeszło doby, a tak był to tylko, przynajmniej na razie, kilkugodzinny epizod naszej wycieczki.

Za czerwonym pasem podążyliśmy w kierunku zachodnim...



... i idąc nim dotarliśmy do rozległej polany Onceşti, na której natknęliśmy się na obozowisko drwali



Z polany mogliśmy w pełni pozachwycać się śmiałą sylwetką szczytu Onceşti.



Szczyt rzeczywiście mało zapadający w pamięć.

Bez żalu opuściliśmy polanę. Może dalszy fragment szlaku grzbietowego będzie ciekawszy? Na początku był taki sam jak poprzednio, a może nawet jeszcze bardziej "wychodzony" niż odcinek pomiędzy polanami Lupilor a Onceşti.



Spotkaliśmy w tym miejscu nawet dwójkę turystów - nie pieszych jednak, ale na rowerach górskich. Widać, że jedną z najpopularniejszych pętelek w rejonie Paltinişu jest wędrówka (lub jazda) z górnej stacji wyciągu na Onceşti przez polany Onceşti i Muncel (właśnie w stronę tej polany teraz zmierzaliśmy) z powrotem do Paltiniş. W pewnym momencie chcieliśmy już zdjąć rakiety, ale okazało się, że nieco na południe od szlaku pojawiają się prześwity i bardzo fajne miejsca na wędrówki na rakietach lub śladówkach.



A jeśli pojawiły się prześwity, to również i widoczki na góry Lotru (jeśli patrzyliśmy na lewo, na południe) lub na leżące na zachód od nas wyższe nieco partie gór Cindrel (gdy spoglądaliśmy przed siebie). Na razie jednak ani góry Lotru, ani z tego miejsca wizualnie mocno wypłaszczone góry Cindrel, nie porażały nas swoją wysokością.

Rzut oka na góry Lotru...



... i spojrzenie na wyłaniające się ponad górną granicę lasu wschodnie partie centralnej części gór Cindrel. Wtedy jeszcze byliśmy przekonani, że już jutro o tej samej porze będziemy mieli ten płaski zaśnieżony wierzchołek, czyli wznoszącą się na 1911 m n.p.m. Batrânę (Batrynę), już dawno za sobą...



Jakiś czas później znowuż pogodziliśmy się ze szlakiem i idąc nim dotarliśmy do polany Muncel (Poiana Muncelului), a tak dokładniej to pozbawionej lasu przełęczy o tej nazwie - Şaua Muncelu (1657 m n.p.m.). Na polanie znajdowało się kilka opuszczonych na zimę bacówek i znacznie solidniejsza budowla - cabana forestiera (leśniczówka), również zamknięta na cztery spusty.







Polana Muncel to również dość ważny w tej części gór węzeł szlaków turystycznych. Szlaki rozchodzą się stąd aż w pięciu kierunkach. Na wschód i zachód od polany szlak czerwonego paska biegnie wzdłuż grzbietu głównego gór Cindrel, na północny wschód szlak czerwonego trójkąta łączy polanę z Paltiniş, na południe za tymi samymi czerwonymi trójkątami zejdziemy do ważnej doliny rzeki Sadu i dawnego schroniska Gitu Berbecului i wreszcie szlak niebieskiego kółka połączy polanę Muncel z leżącą na północny zachód od niej polanę Gǎlujoara.

Wypisuję się tyle na ten temat, ponieważ wchodząc na polanę Muncel znalazłem się w miejscu już mi znanym. Byłem tu w sierpniu 1983 r. (dokładnie 18 sierpnia) i był to najbardziej na wschód wysunięty punkt głównego grzbietu gór Cindrel, jaki wówczas osiągnęliśmy. Doszliśmy kilkuosobową grupką do tej polany od strony zachodniej, schodząc z najwyższej części tych gór, z rejonu szczytu Cindrel. Z polany większa część grupy wróciła tą samą trasą do rozbitych w kotle Iezerul Mic pod szczytem Cindrel naszych namiotów, a dwie osoby - moja koleżanka Halina i ja - musiały zejść do doliny Sadu i schroniska Gitu Berbecului aby listę uczestników obozu ostemplować schroniskową pieczątką, mimo że tam oczywiście nie nocowaliśmy (takie były wtedy "almaturowskie" przepisy, które miały uniemożliwić całej grupie ucieczkę z gór nad Morze Czarne; tego rodzaju proceder był wtedy niestety powszechny - przygotowany wcześniej program górski był tylko pretekstem do wyjazdu do Bułgarii czy też Rumunii, a w rzeczywistości 90 % czasu w tych krajach spędzano na czarnomorskich plażach). Dopiero stamtąd, po ponad czterdziestokilometrowej w tym dniu wycieczce, dotarliśmy już po zmroku do naszej bazy. Gdzieś w rejonie polany Muncel Piotrek (właśnie TEN Piotrek...) zrobił Michałowi taką uroczą fotkę...



Na polanie Muncel trochę posiedzieliśmy. Jakieś zabawy ze stojącym tam bałwanem ("było nas trzech"!)...



... i może nie całkiem zasłużony pierwszy gorący posiłek podczas tegorocznej wędrówki, upichcony na ganku leśniczówki



A później powrót szlakiem czerwonego trójkąta do Paliniş



Jeszcze na chwilę przysiad na wynurzającej się z topniejącego śniegu ławce...



... i wreszcie zasłużone piwo, Ciuc, w knajpce przy dolnej stacji wyciągu krzesełkowego na Onceşti. Pani z bufetu okazała się być dobrą znajomą gospodarza schronu Cânaia, w którym zamierzaliśmy spać następnej nocy, już w najwyższej części gór Cindrel. Połączyła się z nim telefonicznie, okazało się, że przez najbliższe cztery dni schron (refugiul) będzie zamknięty. Gospodarz jest w Sibiu i w górach zjawi się dopiero w piątek wieczorem, ponieważ na ten dzień umówiony jest z szesnastoosobową grupą turystów. Dla naszej dwójki do schronu się nie wybierze. Poinformował nas też, że przy schronie nie ma żadnej kanciapy (drewutni, składziku itp.), w którym awaryjnie można byłoby przenocować i nie wie też, w jakiej kondycji znajdują się najbliżej leżące od schronu bacówki. Słowem, musieliśmy liczyć przede wszystkim na nasz namiot.

W tym dniu czekał nas jeszcze tylko półtorakilometrowy spacerek od wyciągu na naszego schroniska. Znowuż znaleźliśmy się w pamiętającej czasy SGV i doktora Carla Conradta pensjonatowej części Hohe Rinne...



Kilka chwil po przyjściu do schroniska dotarł kolejny sms od Piotrka:

"Zmienilo sie troche. Poniedzialek. Zachmurzenie zmienne, troche slonca, bez opadow, temp.7'/ 0'. Wtorek. Slonecznie, 3'/-8'. Sroda. Slonecznie , 5'/-2'. Czwartek. Pochmurno, opady przelotne sniegu. 0'/-3'. Wiatry slabe. " (01 marca 2015, 20:37)

Nic to. Decyzje już zapadły, jutro wychodzimy w prawdziwe góry.

Nareszcie!

Tylko, że pół godziny później, już po kolacji, przy kawie, przysłowiowa rura mi zmiękła. Powód był oczywisty. Czułem się podle, twarz płonęła, temperatury nawet nie mierzyłem, nie chciałem się przerazić... Może tylko kaszel trochę jakby mniejszy? Łukasz z niepokojem patrzył na mnie; widać było, że czekał na to, co powiem.

Pochyliłem się nad mapami... Zacząłem grzebać w pamięci...

"Wiesz, Łukasz, tu w pobliżu Paltiniş jest taki fajny skalisty wąwóz. Wąwóz Sybiński - Cheile Cibinului. U nas byłby to park narodowy, ale tu w Rumunii jest takich kilka setek. Byliśmy przy nim w ostatnim dniu naszego obozu w osiemdziesiątym trzecim. Ale nie wchodziliśmy do niego. Spieszyliśmy się już do Paltinişu. Wiesz - może by tak jutro? Bo kolejnej okazji chyba już mieć nie będę? A Cindrel zrobimy pojutrze i w środę. Z Piotrka sms-ów wynika, że to będą najlepsze dni. Tylko Lotru trzeba będzie sobie już na pewno odpuścić! Szkoda!"

Na twarzy Łukasza ulga...

"Nie, no jasne. Fajny pomysł... [i jeszcze kilkanaście innych ważnych dla mnie słów i zdań...]"

A zatem plan na następny dzień już był. Można więc było spokojnie położyć się spać...

C.D.N.


Ostatnio zmieniony przez Krzysztof Jaworski dnia Śro 17:08, 13 Maj 2015, w całości zmieniany 1 raz
Zobacz profil autora
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

2 marca 2015 r. (poniedziałek)

Rano czuję się lepiej, chociaż to "lepiej" odnosi się jedynie do stanu z wieczora dnia poprzedniego. Czyli tak "dobrze" to jeszcze nie jest. Ale na wycieczkę twardo idziemy, tzn. na razie się do niej przygotowujemy.

Jakieś poranne krzątanie się w kuchni...



... śniadanie, po śniadaniu jakiś substytut kawy firmy "Nestle". I można wreszcie się pakować i wyjść poza progi schroniska. Mniej więcej o godzinie 8.40. Przechodzimy obok sąsiadującej ze schroniskiem naszej uroczej willi z początków XX w. i na pierwszym skrzyżowaniu za nią nie skręcamy w lewo, na południe, czyli w stronę centrum Paltinişu, tylko na prawo, na północ. Bitą drogą, która po jakimś czasie zanika, biegnie tędy z Paltinişu w stronę północnych części Gór Cindrel szlak czerwonego kółka. Szlak ten ma swoją nazwę - Calea Studenţilor, czyli "Ścieżka Studentów". Może to nie babiogórska "Perć Akademików", ale ogólnie szlak niczego sobie. Chociaż początkowo taki trochę niemrawy...



... mijający zaśnieżone polany, na których co jakiś czas pojawiały się bacówki i szopy na siano...



... zaczął w pewnym momencie robić się widokowy. Spoglądając na zachód można było dostrzec opadające w stronę doliny Rǎul Mare zalesione północne stoki flankujących od wschodu najwyższe partie masywu dwóch wyrastających już ponad górną granicę lasu szczytów - Vf. Batrâna (1911 m n.p.m.) i Vf. Surdu (1961 m n.p.m.)



Na północ i północny zachód od nas rozpościerała się praktycznie nie odwiedzana przez turystów niższa i zdecydowanie bardziej zalesiona północna część gór Cindrel z kilkunastokilometrowej długości połoniną kulminującą na wierzchołku Vf. Guga Mare (1380 m n.p.m.).



Widoki widokami, ale ścieżka coraz bardziej schodziła w dół. Wiedzieliśmy już przed wyjściem, że w tym dniu będziemy musieli po południu z powrotem "odzyskać" przeszło 800 metrów różnicy poziomów, ale teraz zaczęło to do nas "namacalnie" docierać. Ale co tam? Jest pięknie, zaś pierwsza w tym dniu herbatka z termosu i pierwszy w plenerze papieros (to dotyczy Łukasza, nie mnie) wybornie smakują.





Można zatem zanurzać się znowuż w cindrelskie odmęty. Startowaliśmy z poziomu 1440 m n.p.m. a gdzieś w tym miejscu pokonujemy - w dół niestety - poziomice 1000 m...



... a tu już może dziewięćsetkę?



I tak zbiegając ścieżką w dół, skacząc ze skałki na skałkę, znaleźliśmy się na drodze leśnej. Drodze prowadzącej wzdłuż doliny potoku Dǎnoasa z Wąwozu Sybińskiego do... Paltinişu. Drodze mi znanej, gdyż właśnie idąc nią w upalne późne sierpniowe popołudnie przed przeszło trzydziestu laty rzężąc robiliśmy te przeszło pół kilometra przewyższenia



W dół to bajka, zresztą plecak lekki, temperatura - leciutki poranny mrozik - świetna do wędrówki, trochę tylko ślisko, ale decyzję o założeniu raczków odkładamy na później, na moment wejścia w wąwóz, gdyż byliśmy pewni, że przynajmniej w swej górnej partii będzie zalodzony (i wyprzedzając fakty - tak było)

Schodząc wzdłuż doliny Dǎnoasa doszliśmy, może po dwudziestu minutach, do zejścia się tego potoku z Rǎul Mare. Most przerzucony nad Dǎnoasą niezbyt piękny, ale zdjęcie musiałem zrobić.





To właśnie w tym miejscu przed laty mocno już zmęczeni zastanawialiśmy się jak jeszcze w tym dniu (a było to upalne, bez jednej chmury na niebie, popołudnie 19 sierpnia) dotrzeć do Sibiu. Czy idąc przez Wąwóz Sybiński, czy wdrapując się do Paltinişu - a jeżeli tak to którędy? Czy szutrową drogą jezdną, czy też szlakiem czerwonego kółka - "Ścieżką Studentów"? Wybraliśmy wtedy szutrową drogę.

Teraz dylematu nie było - w tym dniu, w poniedziałek 2 marca 2015 r., robimy wszystkie trzy warianty. Do tego miejsca z Paltinişu "szlakowo", następnie pakujemy się w wąwóz i wracamy z powrotem w to samo miejsce, i po południu przykrytą śniegiem szutrówką wracamy do Paltinişu.

Na znajdującej się naprzeciw betonowego mostu skalnej ścianie wymalowany był znak szlaku - czerwone kółko oraz nazwy "Paltiniş" i "Fântânele" (Fyntynele). Ta druga nazwa dotyczyła schroniska "Fântânele", znajdującego się przy północnym końcu szlaku. Piszą "dotyczyła", gdyż kilka lat temu schronisko to zostało doszczętnie strawione przez pożar.



To jest natomiast to samo miejsce, tylko sfotografowane z zachodniego końca mostu przed 32 laty - 19 sierpnia 1983 r. Po prawej - powiększony fragment tej fotografii.



Gdy przyjrzymy się tej starej fotografii, zobaczymy, że również i na niej widać wymalowany na skalnej ścianie znak szlaku - czerwone kółko. Można więc zakładać, że szlak z Paltiniş do Wąwozu Sibińskiego, "Ścieżka Studentów", zawsze prowadził tą trasą. Okazuje się jednak, że studiując rumuńskie mapy turystyczne można dojść do zgoła odmiennych wniosków. Bo oto na najstarszej znanej mi mapie turystycznej gór Cindrel, wydanej pod koniec lat 60. minionego stulecia, szlak ten ukazany jest inaczej. Nie schodzi do drogi łączącej Paltiniş ze zbiegiem potoków Rǎul Mare i Dǎnoasa, lecz zbiega od strony południowej bezpośrednio do gardzieli Wąwozu Sybińskiego.



Podobnie jest szlak ten zaznaczony na mapie dołączonej do przewodnika po górach Cindrel (M. Buza, S. Fesci, Cindrel, seria: Colectia Munţii Noştri, t. 28, Bucureşti 1983), wydanego w 1983 r., a więc dokładnie w tym roku, kiedy byłem ze swoimi przyjaciółmi w tych górach i szlak biegł w tym miejscu dokładnie tak, jak obecnie.



Tak samo błędnie przedstawiono przebieg tego szlaku na wydanej kilka lat temu, w 2008 r., kolejnej mapie turystycznej tego masywu:



Oraz, wyprzedzę tu nieco fakty, błędnie zaznaczony jest ten szlak na wydanej w ubiegłym roku najnowszej mapie gór Cindrel, którą kupiłem w księgarni w Sibiu już po tegorocznej wędrówce po górach Cindrel (nawiasem mówiąc, mapa od strony odwzorowania terenu jest naprawdę dobra, dostrzeżone błędy pojawiają się tylko "w warstwie turystycznej" - widać, że nie przeprowadzono aktualizacji infrastruktury turystycznej oraz, co szczególnie martwi, przebiegu szlaków górskich)



Tu postarałem się przedstawić prawidłowy przebieg szlaku "studenckiego" w rejonie Wąwozu Sybińskiego. Można się tylko zastanawiać, jak długo jeszcze rumuńscy wydawcy kolejnych map i kolejnych wydań tychże map będą bezkrytycznie powielać błąd, który pojawił się w rumuńskiej kartografii niemal 50 lat temu i przez blisko pół wieku nie został przez nikogo dostrzeżony?



Pisałem już wcześniej, że w 1983 r. nie zwiedzaliśmy wąwozu. Zmęczeni sierpniowym upałem i blisko trzydziestokilometrową pokonaną już do tego momentu trasą, a w perspektywie jeszcze podejściem z tego miejsca do Paltinişu (5 kilometrów i znacznie ponad 500 m przewyższenia), darowaliśmy sobie tę atrakcję. Wtedy dla nas mocno wątpliwą. To Paltiniş był wówczas tym wyczekiwanym celem. Okazja do poznania przeze mnie kanionu pojawiła się zatem dopiero teraz.

Weszliśmy więc z Łukaszem do wąwozu i w chwilę później zacząłem żałować, że jednak przed przeszło trzema dekadami nie zrzuciliśmy na godzinę-półtorej naszych ciężkich worów i nie zwiedziliśmy wąwozu. Skąd ten żal? Ano stąd, że wąwóz Cheile Cibinului jest rzeczywiście ładny, ale tylko wtedy, gdy patrzy się do góry...





... natomiast, gdy nie podnosimy wzroku to przez bez mała 6 kilometrów towarzyszy nam takie coś. Można się załamać. Wtedy, w sierpniu 1983 r., chyba jeszcze tej rury nie było. Dołowało nas jeszcze wszechobecne w dolinie błoto. Droga biegnąca dnem wąwozu prawie na całej swej długości rozjeżdżona była przez samochody wożące drzewo. Zalodzona była tylko w swej górnej partii, na odcinku może 750 metrów, gdzie faktycznie raczki sporo pomogły.







Co jakiś czas pojawiały się dodatkowe smaczki - jakieś wodospady, przygotowujące się do zakwitnięcia lepiężniki (w Sudetach trzeba było na ten moment poczekać jeszcze dwa tygodnie)





Dolny wylot wąwozu przywitaliśmy z ulgą. Minęliśmy jakąś niewielką siłownię wodną, do której właśnie doprowadzona była biegnąca "naszą" rurą woda i dotarliśmy do zbiegu Rǎul Mare i Rǎul Mic. Było tam kilka domów i - jakżeby inaczej - kilka psiaków, najwyraźniej zainteresowanych zawartością naszych plecaków.





Oprócz piesków jedyną napotkaną w tym miejscu żywą istotą był traktorzysta, który uszczęśliwił nas informacją, że idąc w górę potoku Rǎul Mic dojdziemy do ośrodka z restauracją. Szacował dystans na jakieś półtora kilometra. Stwierdziliśmy, że przed ponowną wędrówką do Paltinişu przez zabłocone Cheile Cibinului dobrze byłoby spotkać się z "Ursusem", a jeszcze lepiej pięćdziesiątką palinki. Było wszak piękne poniedziałkowe wczesne południe, a zatem - idziemy:



I doszliśmy:



Tylko że od wymarzonego "Ursusa", "Ciuca", "Ciucasa" czy "Silvy" (niepotrzebne skreślić), dzieliła nas taka oto zamknięta brama:



A zatem powrót. Przy zbiegu dolin czekały na nas poznane godzinę wcześniej psiaki. Wiedziały, że będziemy wracać tą samą drogą.





O ile wcześniej zapoznały się ze smakiem polskich kabanosów, tak teraz nie wzgardziły suszonymi śliwkami i batonem morelowym "Musli" z "Biedronki"



Później zaś - znajoma rura, znajome błoto, znajoma dolina...





Nie chcieliśmy całkowicie powtarzać naszej porannej drogi do Paltinişu, więc po wyjściu z wąwozu darowaliśmy sobie "drogę Studentów" i poszliśmy do kurortu szutrową, ale zasypaną przeszło pięćdziesięciocentymetrową warstwą śniegu, drogą jezdną. Miałem teraz, tylko w białej scenerii, powtórkę sprzed 32 lat.



I tak sobie szliśmy tą drogą, szliśmy, niekiedy zatrzymując się na krótkie odpoczynki...





... aż doszliśmy - był już zmierzch...





Opis dnia byłby niepełny, gdybym nie wspomniał o jeszcze jednym fakcie. Po powrocie z wycieczki wsuwam swój plecak pod swoje łóżko - i coś "nie tego". Wyciągam. I serce podskakuje mi do gardła. Na twarzy pot, ale już nie związany z chorobą, tylko...

Do plecaka przytroczona jest tylko jedna rakieta!!! Rozglądam się po pokoju, przedpokoju, wylatuję przed schronisko, przed którym Łukasz raczy się papierosowym dymkiem. Rakiety nie ma! Jeszcze raz bieg do pokoju, zaglądam nawet - zupełnie bez sensu - pod śpiwór! Nie ma!

W tym dniu zupełnie nie korzystaliśmy z rakiet. Wędrując z nimi zupełnie zapomnieliśmy o tym sprzęcie. Co teraz robić? Utrata rakiety właściwie niweczy całe nasze górskie plany na następne dni. Wyżej, w zaśnieżone partie gór Cindrel, bez rakiet się nie ruszymy.

Gdzieś tam na trasie się odpięła, to jasne? Tylko gdzie, w którym miejscu? I tu olśnienie i podziękowania do losu, że można w tej chwili dysponować aparatami cyfrowymi. Przeglądamy wszystkie zdjęcia, zarówno na moim, jak i na Łukasza aparacie. Z wędrówki, z postojów, dosłownie wszystkie. Tu mam przytroczone obydwie rakiety, tu też, tu jeszcze też, i tu także. Na tym zdjęciu również. A na tej fotografii już jej nie ma. O na tej:



Aż dziwne, braku jej nie dostrzegłem podczas wędrówki ani ja, ani Łukasz!

Poprzednie zdjęcie, na którym widać zaginioną rakietę przytroczoną do lewego boku mojego plecaka, zrobiłem dokładnie 80 minut wcześniej.



A zatem rakietę zgubiłem gdzieś między tymi dwoma postojami. Ogromna ulga, gdyż byliśmy przekonani, że do rana nikt tą drogą nie przejdzie, żaden pojazd nie przejedzie. Że ona tam leży (okazało się, że mówiąc "leży" mocno się wtedy myliliśmy), tego byliśmy niemal w stu procentach pewni. Zgubienie jej w wąwozie to byłaby przysłowiowa kaplica. I nie chodzi tu o to, że ją ktoś zabrałby, tylko zostałaby najpewniej zmiażdżona przez koła ciężarówek leśników.

Tylko trzeba po rakietę zejść. Ponad pół kilometra w dół. I wejść z nią do góry. Ponad pół kilometra wyżej od miejsca, w którym ona teraz sobie leży. Łukasz wtedy tylko powiedział - "Nie ma sprawy, zejdę. Wstanę przed szóstą!"

A ja? Cóż, postanowiłem wtedy, że moje zielone rakiety przeżywające swój górski chrzest przed dziesięcioma laty w Karkonoszach, do Świebodzic już nie wrócą...

Dziękuję Ci, Łukaszu...

Jeszcze tego wieczoru nadszedł sms od Piotrka:

"W nocy troche deszczu, wtorek slonecznie i znacznie chlodniej, w nocy na srode nawet -9'. Sroda pogodna i cieplej. Czwartek przelotne opady sniegu i zachmurzone. Caly czas wiatr slaby. U nas wietrzna ospa." (02 marca 2015, 20:09)

A noc była nerwowa...

C.D.N.
Zobacz profil autora
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

3 marca 2015 r. (wtorek)

Budziki w dwóch telefonach zabrzmiały niemal równocześnie. Ten sam sygnał, gdyż mamy takie same modele Samsunga. Wpół do szóstej. Początek marca, więc oczywiście było jeszcze ciemno. Szybkie śniadanie staraliśmy się robić jak najciszej, aby nie obudzić naszego gospodarza. Łukasz jeszcze spakował swój plecak, by po powrocie z poszukiwania rakiety zminimalizować czas pobytu w schronisku. Wiedzieliśmy już, że dzień zaczyna nam się mocno kurczyć. Chcieliśmy pierwotnie wyjść ze schroniska na naszą dalszą wędrówkę około ósmej rano, teraz stało się to całkowicie nierealne.

Robiło się już jasno, gdy Łukasz opuszczał schronisko. Umówiliśmy się, że gdy tylko znajdzie rakietę, natychmiast zadzwoni do mnie na komórkę. Klasyczna "strzałka". Miałem nie odbierać. Liczyłem, że może nastąpić to godzinę - godzinę dwadzieścia minut po wyjściu Łukasza.

Sam zabrałem się za sprzątanie pokoju i łazienki. Na zegarek spoglądałem co pięć minut, może nawet częściej? Czekałem, minuty dłużyły się... Wiedziałem, że musi minąć przynajmniej godzina, nawet jakby Łukasz zbiegał w dół szlaku, ale niecierpliwiłem się. I czekałem... Wreszcie telefon zadzwonił. Po godzinie i dwunastu minutach.

Teraz już czekałem na Łukasza. Wrócił szybko, coś koło półtorej godziny po znalezieniu rakiety. Gorąca herbata i kawa już na niego czekała...

"W którym miejscu leżała ?" - pytam. Łukasz się śmieje...
"Nie leżała..." - śmieje się dalej...
"No, jak to nie leżała? Gdzie była?"
"Sam zobacz" - i podsuwa mi wyświetlacz swojego Nikosia

Fakt, nie leżała. Stała na baczność - wyprostowana jak struna.





Nie było żadnych szans, aby usłyszeć jak upadała. Bo ani nie pacnęła o śnieg, ani nie klapnęła, tylko cicho wbiła się w grubą warstwę śniegu pomiędzy dwiema koleinami. W momencie, kiedy się zsuwała z plecaka, szedłem za Łukaszem. Stało się jasne, dlaczego żaden z nas niczego nie zobaczył, niczego nie usłyszał. Tylko dlaczego się wypięła? Ta druga, przytroczona do prawego boku plecaka, trzymała się solidnie... A zapinałem je tak samo. Nie mogę tego pojąć...

Mimo, że po powrocie Łukasza naprawdę się nie grzebaliśmy, ze schroniska wyszliśmy dopiero kilka minut po dziesiątej. W najważniejszym dniu wędrówki, gdy startowaliśmy na właściwą część naszej trasy, już na samym początku zaliczyliśmy dwie godziny w plecy. Czy jesteśmy w stanie je nadrobić? Będzie ciężko...

Szczęścia życzył nam nasz gospodarz, który odprowadził nas do drzwi schroniska. "Drum bun!" - "Szczęśliwej drogi"..."Dziękujemy!" - "Mulţumesc!"



A potem, podczas pożegnalnego przejścia przez Paltiniş, ponownie pensjonatowa część kurortu i ponownie nasze podejście do węzła szlaków przy dolnej stacji wyciągu. I okazuje się, że dla jednego, czy może dwóch narciarzy, wyciąg na Onceşti został uruchomiony! Szybka burza mózgów, czy to aby nie jest szansa na odzyskanie chociażby jednej godziny z naszego czasowego deficytu. Wychodzi nam, że warto wjechać na szczyt. Trasę na polanę Muncel, która miała być pierwszym etapem naszej wędrówki w tym dniu, poznaliśmy już dwa dni wcześniej podczas niedzielnej wycieczki, a zatem patrząc przez pryzmat "poznawania gór" nic nie traciliśmy, a tzw. "stylem wejścia" już się w tym momencie nie przejmowaliśmy. Bilans zysków i strat był zatem raczej korzystny. Ta odzyskana godzina stawała się, po naszym mocno opóźnionym opuszczeniu schroniska, nad wyraz cenna...

Wsiadamy więc do dwóch kolejnych podwieszonych do liny krzesełek... I jazda do góry.



Od rumuńskiego narciarza, tego widocznego na zdjęciu nakładającego "foki" na swoje narty skiturowe, świetnie mówiącego nie niemiecku, dowiedzieliśmy się, że w górach tydzień wcześniej zbudziły się pierwsze niedźwiedzie. Radził nam robić to, co jest najpewniejszym sposobem uniknięcia spotkania z drapieżnikiem - po prostu rozmawiać podczas wędrówki, absolutnie nie ściszając przy tym głosu. I on życzył nam szczęśliwej wędrówki. Szacował - tak jak my - że po pięciu-sześciu godzinach, nie spiesząc się, dojdziemy w okolice schronu Cânaia. Gdzieś w cieniu budynku "refugiula" chcieliśmy rozbić nasz namiot, albo zaanektować którąś z najbliższych bacówek.



Wystartowaliśmy z Onceşti dziesięć po jedenastej, a zatem już w godzinę po wyjściu ze schroniska. Nawet nieźle, ale to cały czas ponad godzina opóźnienia. Będzie co będzie, na razie pogodę mamy ładną i nawet, gdyby nasze przejście przedłużyło się do siedmiu godzin, powinniśmy zdążyć dojść do refugiul Cânaia dobrze przed zmrokiem.

Idziemy zatem przez znane już nam dobrze miejsca - górną część polany Onceşti...



... czy też polanę Muncel. Dotarliśmy w to miejsce w miarę wcześnie. Nie było jeszcze nawet wpół do pierwszej - inna sprawa, że jeszcze dobę temu planowaliśmy, że w tym miejscu znajdziemy się przed godziną jedenastą. Można więc było sobie pozwolić na pierwszy kilkunastominutowy postój. A pogoda była cały czas bardzo fajna. Trochę tylko chmur, wiatr właściwie słaby, nienajgorsza widoczność, temperatura - tak koło zera stopni - świetna do chodzenia. Czegóż więcej chcieć?



Łukasz na pewno chciał zafajczyć... No to się truł!



A ja po raz setny spojrzeć na mapę - coś jeszcze sprawdzić, w czymś się upewnić. Zadokumentowane to nie jest, gdyż mój towarzysz cały czas delektował się "Kentem".

Łyk herbaty z termosu - tym razem kuchenki nie wyciągaliśmy - i w drogę. Na zimowy podbój gór Cindrel.

Początek trasy to przetarty, okołokilometrowy odcinek pokrytej śniegiem szutrowej drogi, która początkowo prowadziła lekko tylko się wznosząc od polany Muncel zgodnie z przebiegiem grzbietu, a później schodziła w dół na południe do doliny rzeki Sadu. Szlak prowadził tylko tym początkowym lekko wznoszącym się odcinkiem.



Przed skrętem tej drogi na południe, tj. do doliny Sadu, odchodziła od niej na północny zachód, na lekko wystromiony stok, nieco węższa ścieżka. W tym miejscu pojawiły się nawet, wprawdzie mocno ograniczone, widoczki na góry Lotru.



Szlak wchodził na zalesiony południowy stok góry Bǎtrâna (Batryna). Widać było, że podczas minionego weekendu drogą tą szło dosyć sporo ludzi. Widzieliśmy lekko tylko zasypane świeżym śniegiem liczne ślady turystycznych butów i nart. Nasze rakiety cały czas nieśliśmy przytroczone do plecaków - ja postarałem się zabezpieczyć je jeszcze, pomny ostatnich doświadczeń, dodatkową parą troków.



Zaczęliśmy zapadać się w śnieg jakieś dwieście metrów (w poziomie) przed ostatnimi drzewami w zwartym jeszcze lesie. Górna granica lasu przebiega w tym miejscu gdzieś tak w okolicach poziomicy 1750 m n.p.m. Wychodząc na otwartą już przestrzeń zdecydowaliśmy się na założenie rakiet. W czasie tego krótkiego, może dziesięciominutowego postoju, na niebie zaczęło się coś dziać. Od strony północnej, czyli nie z zachodu jak to ma miejsce najczęściej, zaczęły napływać zdecydowanie większe, cięższe i ciemniejsze chmury. To nie były już majestatyczne płynące obłoki i obłoczki. Chmury już nie wędrowały po niebie, jak wcześniej, lecz biegły. Patrząc na te mające już wyraźnie ciemną podstawę cumulusy, myśleliśmy, że to tylko chwila, że zaraz wróci stan poprzedni, nie zamierzaliśmy się bowiem wycofywać. Nie w tym momencie, kiedy wreszcie - po wyjściu ponad górną granicę lasu - pojawiły się jakieś pierwsze porządne podczas naszej wycieczki widoki.



Na razie było widać ładnie tylko góry Lotru. Lepiej wschodnią część tych gór - od szczytu Vf. Negoveanu Mare (2135 m n.p.m.) po opadające na wschód, w stronę doliny Oltu wierzchołki Vf. Prejba (1744 m n.p.m., Vf. Muma (1621 m n.p.m.) i Vf. Pleşiţa (1514 m n.p.m.). Najwyższe partie gór Lotru (Vf. Stefleşti 2242 m n.p.m. i sąsiednie szczyty) odsłaniały się tylko co jakiś czas, najczęściej przykrywały je już skłębione napływające z północy chmury. Szczytu Cindrela (2244 m n.p.m.) i innych najwyższych wierzchołków masywu Cindrel jeszcze nie było widać, schowane były za ramieniem Bǎtrâny.







Założyliśmy sobie, że dojdziemy na razie do najwyższego punktu na trawersie Bǎtrâny, szlak bowiem omijał kulminację szczytu (1901 m n.p.m.) od strony południowej. W tym miejscu szlak przewijał się na południowo-zachodnie skłony szczytu, a więc musiał być stamtąd jakiś widok na centralną część gór Cindrel. Tam, w jakimś dobrym miejscu, wolnym od wiatru, który cały czas się wzmagał, mieliśmy podjąć dalszą decyzję.

Schowaliśmy aparaty i idziemy. Wiał północny wiatr, niosący miliony siekących po twarzy lodowo-śnieżnych igiełek, więc praktycznie cały czas patrzyliśmy pod nogi, tylko co dwadzieścia parę kroków sprawdzając, czy idziemy w dobrym kierunku. Nagle zrobiło się cicho, wiatr ustał, zerknęliśmy w stronę gór Lotru i zobaczyliśmy tak wyraźny rysunek tych gór, wszystkie możliwe szczegóły, w jakimś takim nierzeczywistym świetle... Brak słów... Trzeba było wyciągnąć aparat już teraz, ale... do naszego upatrzonego punktu na trawersie Bǎtrâny było najwyżej 150 metrów, po najwyżej czterech minutach powinniśmy się tam znaleźć, zrzucić plecaki i fotografować do woli.

Przyśpieszyliśmy kroki. To już nie było "rakietoczłapanie", tylko bieg w rakietach. Z czterech minut urwaliśmy minutę, tylko że... ten niesamowity spektakl barw, światła, gór i zieleni tonących w dolinach drzew już się skończył... Niby było ładnie, ale to już nie to, co kilkadziesiąt sekund wcześniej.







Rzeczywiście zobaczyliśmy z tego miejsca na zboczu Bǎtrâny centralną część gór Cindrel... Rozglądaliśmy się za dalszym biegiem naszego szlaku, za śladami wędrujących tu jeszcze przedwczoraj turystów, za śladami nart. W ciągu dosłownie chwili wszystko było już zawiane.



A gdzieś tam, w kierunku zachodnim, mieliśmy przecież iść...

Z tego miejsca szczytu Cindrel nie było jeszcze widać. Zasłaniany był przez sąsiednie, leżące na wschód od niego, nieco niższe białe połoniny szczytów Vf. Rozdeşti (1952 m n.p.m.), Vf. Niculeşti (2035 m n.p.m.) i Vf. Cânaia(2057 m n.p.m.). A przecież właśnie tam, do położonego w kotle pomiędzy Vf. Cindrel a Vf. Cânaia schronu "Cânaia", mieliśmy zamiar tego popołudnia dotrzeć. Czy się tam pchać? Zawracać?



Na razie wyczekiwanie... Może sie coś zmieni za minutę, może za pięć? W momentach, kiedy przestawało nieco wiać, wyciągaliśmy aparaty





Tylko, że zawiewane śniegiem najbliższe od naszego miejsca tereny stawały się takie jakieś niegościnne... Wpatrując się na zaśnieżone góry już nawet zaczynaliśmy mieć omamy. Wydawało nam się, że widzimy zmierzających w naszą stronę ludzi. Były to tylko sterczące ze śniegu niewielkie świerki. Uświadomiliśmy to sobie jednak dopiero po zrobieniu zdjęcia i powiększeniu na wyświetlaczu fragmentu z drzewkiem....



A mimo to nadal nie mogliśmy się zdecydować, co dalej robić. Coś ciągnęło nas w kierunku zachodnim, chociaż - tego byliśmy świadomi - to nie miało najmniejszego sensu. Najbliżsi ludzie na zachód od nas znajdowali się w odległości przeszło 30 kilometrów. W dolinie rzeki Sebeş nad jeziorem zaporowym Oaşa. I w schronisku Obârsia Lotrului, ale to jeszcze dalej. Dwa dni wędrówki - ale w tych miesiącach, kiedy nie ma śniegu. Każdy kilometr na zachód to jednocześnie kilometr więcej podczas schodzenia z gór - w stronę Paltinişu, gdyż to byłaby jedyna droga powrotu. Tylko powrotu w warunkach, które - to czuliśmy wyraźnie - mogą być bardzo ciężkie. Gdybyśmy utknęli w górach - lepiej nie myśleć... Przy tym wietrze nie mielibyśmy szans na rozbicie na otwartej przestrzeni namiotu.

Aż w pewnym momencie chyba wiatr i zadymka zadecydowały za nas. Znaleźliśmy się w samym środku kurniawy...



Pojęliśmy decyzję... Wracamy!





Na tym stosunkowo krótkim odcinku, dzielącym nas od lasu, kilkakrotnie wprost schodziły na nas chmury...



... szybko jednak znikały, bawiąc się z nami w ciuciubabkę. Dochodząc do ściany lasu, na kilka chwil ujrzeliśmy znów kawałek niebieskiego nieba i nawet szczyt Onceşti, na którym kilka godzin wcześniej byliśmy, "przyozdobiony" uroczym masztem wieży telewizyjnej.





Nawet spoglądając na południe, w stronę gór Lotru, też widzieliśmy trochę gór i trochę błękitu. Tylko, że cały czas wiało. Coraz mocniej...



Praktycznie na całym odcinku ponad górną granicą lasu ślady naszych rakiet (sprzed minut czterdziestu?, czterdziestu pięciu?) były już zawiane. Pojawiły się dopiero przy ścianie lasu - w miejscu, w którym wcześniej zakładaliśmy rakiety...



Jakoś tak wtedy dotarł do nas SMS od Piotrka:

"Jutro wiatr ma byc slabszy 3 razy" (03 marca 2015, 15:10)

Zacytuję klasyka: "Dziękuję Ci, dobry Człowieku". Wiadomość z serii "musztardowopoobiednich", ale dobra i taka wiadomość. Gdzieś przecież będziemy jutro zmierzać... Co Piotruś winien, że jak jestem z nim w górach, to pogodę mamy na bank znakomitą, a bez niego to rosyjska ruletka?

I z myślą, że za rok, jeżeli będziemy coś działać w Rumunii, to Piotrek musi być, kontynuowaliśmy nasz, pachnący już trochę groteską, trzeci podczas tej naszej wycieczki marsz w stronę polany Muncel.



Do której w końcu dotarliśmy, ale już nie sami. Towarzyszył nam regularnie padający śnieg...



Trzeba było znaleźć na polanie jakieś miejsce na nocleg. Nie chcieliśmy wracać do Paltinişu, bo to już byłby klasyczny powrót na tarczy i na dodatek uniemożliwiający jakieś sensowne zaplanowanie programu górskiego na pozostałe cztery dni, pozostawałoby chyba nam łażenie w kółko po bliższych i tylko nieznacznie dalszych okolicach Paltinişu i ewentualnie Raşinari. Z polany Muncel, mając już jako tako złapaną wysokość, mogliśmy natomiast od samego rana rozpocząć wędrówkę na wschód głównym grzbietem gór Cindrel. Byłoby to robienie w przeciwną stronę części (dwóch pierwszych dni wędrówki) naszego pierwotnego planu, opracowanego jeszcze w Polsce. Zdecydowaliśmy się zatem na nocleg na Polanie Muncel.

Leśniczówka była zamknięta na klucz, można było jednak rozłożyć namiot na jej ganku. Ale to zdecydowanie pozbawiona sensu w tych warunkach propozycja. Latem - od biedy, zimą - absolutnie nie. Bacówki też były zamknięte, tak nam się przynajmniej wydawało, ale przez otwarte okna można się było do nich chyba jakoś dostać. Łukasz poszedł na zwiad... i po kilku minutach zaczął radośnie krzyczeć. Do jednej udało mu się wejść.



Wlazł do niej przez drzwi. Nie były zamknięte, tylko śnieg i lód przy drzwiach uniemożliwiały ich otwarcie na oścież. Rozkopując ten śnieg i krusząc naszymi kijkami lód (czekanów na połoninne górki oczywiście nie braliśmy...) udało się otworzyć drzwi na tyle, że wśliznęliśmy się przez szczelinę do środka. Plecaki wnieśliśmy przez okno. Zaanektowaliśmy naszą bacówkę około 16.30. Już po kilku minutach zaczęliśmy się w niej rozgaszczać.

A w środku były luksusy! Stoliczek kuchenny, proszę bardzo...



Małżeńskie łóżeczko ze znajdującą się pod nim niszą na plecaki... Trochę chybotliwe, bo miało tylko jeden punkt podparcia, ale przy spokojnym śnie nie robiło kawałów (czyli jednak chyba nie małżeńskie?)



Dość wcześnie przygotowana obiadokolacja wyjątkowo smakowała. Zupka, tradycyjna wołowina w sosie własnym z puree ziemniaczanym, chyba jakiś kisielek, herbata i coś przypominającego kawę.

Można było kłaść się spać. Problem był jednak jeden i to poważny - było dość wcześnie. Kolacja się skończyła, a na zegarkach dopiero kilkanaście minut po szóstej wieczorem. No cóż, trzeba jakoś zabić ten czas. Gadamy, gadamy, gadamy - głównie o minionym dniu, wycofie, o tym "że podjąć decyzję o rezygnacji też trzeba potrafić" i takie tam... Później dwadzieścia kilka minut ślęczenia nad mapami, ponowna analiza tego co było i kreślenie jakiegoś planu na jutro i pojutrze... A potem znowu rozmowa - o tym samym. O upływającym dniu, wycofie itp., itd.

Zadzwonił telefon, znaczy się nie zadzwonił, tylko zabrzmiał sygnał sms-a. Od Piotrka:

"Jutro chyba bedzie najlepsza pogoda, wiatr do 4/7 km na godzine (dzis pokazywali 24 km/h). W czwartek opady przelotne, w piatek w Sibiu ma sypac snieg. Dzis macie pogodna i najmrozniejsza noc." (03 marca 2015, 19:57)

No tak, te 24 km/h z piotrkowego sms-a to zefirek z Sibiu, tu w górach należało tę wartość pomnożyć chyba ze trzy razy. Ale to już za nami, za belkami ścian bacówki. Zobaczymy teraz, jak będzie wyglądała ta zapowiadana sms-owa najmroźniejsza noc...

Oj, była mroźna. Nawet bardzo! Na nasz wyjazd pożyczyłem Łukaszowi mój dość już leciwy śpiwór puchowy, uszyty przed ćwierćwieczem przez Czesia K., szyjącego wtedy śpiwory, kurtki, plecaki i anoraki dla wrocławskiego Klubu Wysokogórskiego i SKPS-u. Do "czechosłowackiego" ortalionu (z przemytu) napakował chyba z 1,3 kg puchu pochodzącego z jakiejś gęsio-kaczej fermy spod Trzebnicy. Śpiwór spisywał się zawsze dobrze (i spisuje nadal), tylko nie w tę noc na polanie Muncel. Bo oto Łukasz jeszcze dobrze przed dziesiątą wieczorem zaczyna, będąc już w śpiworze, wsuwać się do goreteksowej płachty biwakowej. No nieźle... Szykując się do spania położyłem między naszymi matami moją kurtkę puchową. Powiedziałem Łukaszowi, że gdyby było mu nadal zimno, to niech się jeszcze dodatkowo w nią zawinie. Byłem przekonany, że nie będzie takiej potrzeby. Gdzie tam? Gdzieś koło północy czuję, że nasz wahliwy, podparty na jednym pieńku, podest lekko drży. Coś się obok mnie dzieje. Sam zakutany w swój śpiwór (jakiś "Yeti" jakby co) nie wychylam nosa, ale po kilku minutach, przyznam że trochę rozbawiony, nieśmiało wyciągam rękę i macam podest pomiędzy naszymi matami. Puchówki nie ma!!!

Mój "Yeti" (GTII 1100) też przegrał z tą nocką. Spałem w nim w kurtce polarowej, grubych spodniach i gdybym nie skorzystał ze starego jak turystyczny świat patentu, to bym w nim nie spał, tylko telepał się z zimna. Ktoś dawno temu, jeszcze w dobie śpiworów anilanowych, powiedział mi, że nieraz zamiast przed wejściem do śpiwora zakładać na siebie wełniany sweter i kurtkę, lepiej ten sweter zwinąć i przyłożyć na gołe ciało do brzucha i podbrzusza. A potem przyjąć tzw. pozycję embrionalną, czyli się po prostu skulić. Najczęściej pomoże - w moim przypadku zawsze. W tym roku w Cindrel wełnianego swetra nie wziąłem - to już nie te czasy (może szkoda?). Trzeba więc było znaleźć jakiś substytut wełny. I znalazłem - wszystkie możliwe termołachy. Koszulki (nawet te przechodzone w pierwszych dniach), gacie, druga czapka itp. I zadziałało. Niektóre były na początku lekko wilgotne, ale jak już złapały moje 36,6 stopnia (bo gorączki już na pewno nie miałem) to już to ciepło trzymały. Do końca nocy...

Trochę tej nocy rozmyślań było. Już nie o minionym dniu, wycofie, i tych wszystkich sprawach, o których rozmawialiśmy z Łukaszem po kolacji. Więcej myślałem o chorobie, która przypałętała się jeszcze w Polsce (właściwie w takim stanie powinienem sobie odpuścić ten wyjazd), o zgubionej rakiecie, o jakimś dziwnym niedostrzeżeniu zguby, o pewnych "przesunięciach czasowych" w naszej wędrówce spowodowanych jej poszukiwaniem. Tak sobie pomyślałem, że to jakaś siła uniemożliwiała mi (nam?) wejście w głąb gór, a może raczej zatrzymała w tym miejscu, z którego mogliśmy jeszcze bezpiecznie wrócić. Wychodząc w góry o ósmej rano - tak jak planowaliśmy - załamanie pogody zaskoczyłoby nas już praktycznie w sercu gór. Nie wiem, jakie wtedy byłyby nasze decyzje... Nie wiem, jak wtedy skończyłaby się nasza przygoda...

Ot, takie sobie nocne rozmyślania...

C.D.N.
Zobacz profil autora
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

Dotarła do mnie zamówiona książka o historii Paltiniş, autorstwa Mircei Dragoteanu. Jedno słowo - "rewelacyjna" - oddaje treść i formę tej książki. Format A4, 234 strony tekstu, twarda okładka, papier kredowy, świetnie zilustrowana (nie liczyłem dokładnie, ale dobrze ponad 200 ilustracji), pełen kolor i przede wszystkim - treść.

Jest to monografia nie tylko Hohe Rinne - Paltinişu, ale także Siedmiogrodzkiego Towarzystwa Górskiego (S.K.V.), a w związku z tym pojawia sie tam wiele informacji o innych inicjatywach działaczy tej organizacji w Karpatach Południowych i Wschodnich (o wytyczaniu szlaków turystycznych, budowie schronisk górskich itd., itp.). Są przedstawione postacie najważniejszych działaczy S.G.V. i innych organizacji turystycznych w Siedmiogrodzie. Pojawiają sie reprodukcje dokumentów S.K.V., legitymacji członkowskich, zdjęcia odznaki towarzystwa. Rozdział, który mnie zupełnie zaskoczył, to dokładne przedstawienie sytuacji w okolicach Paltinişu w latach I wojny światowej, m.in. podczas bitwy o Sibiu, kiedy wojska niemieckiego korpusu strzelców alpejskich przedarły się przez Karpaty właśnie przez Paltiniş. Zakres chronologiczny pracy zamyka się wraz z końcem I wojny światowej. Prawdopodobnie autor opracowuje kolejny tom swojego dzieła, obejmujący czasy późniejsze.

Co można jeszcze powiedzieć o książce M. Dragoteanu? Zawiera ona mnóstwo reprodukcji map i planów, ale najwięcej - oczywiście - widokówek i przesyłek listowych wysyłanych z Paltiniş. Autor traktuje widokówki jak dokumenty, bo przecież takimi one są. Dlatego też w niemal wszystkich przypadkach zamieszcza obie jej strony - widokową i adresową. Jest to niewątpliwie wzór do naśladowania dla naszych autorów i wydawców tego typu opracowań. U nas regułą jest niestety w przypadku widokówek przedstawianie tylko jednej ich strony - tej z obrazkiem.

W książce zamieszczono też wiele tabel, m.in. z taryfami dojazdu dyliżansem do Paltiniş, taryfami pocztowymi obowiązującymi na lokalnej poczcie w tym kurorcie, frekwencją kuracjuszy, liczbą pensjonatów i wiele, wiele innych. Pojawia się też oczywiście katalog wszystkich wydawnictw pocztowych emitowanych przez pocztę Hohe Rinne, wraz z drobiazgowym komentarzem dotyczącym nakładu, okoliczności wydania poszczególnych emisji itp. Na końcu publikacji znajdują się reprodukcje kilku wydawnictw S.K.V., m.in. cały przewodnik po okolicach Paltiniş z 1901 r.

Ufff..., to tyle, ile mogę powiedzieć w kilka godzin po otwarciu koperty z przesyłką i wstępnym przyjrzeniu się zawartości książki. Z pewnością będe studiował ją długo, oj długo...



Mircea Dragoteanu, A fost odatǎ Hohe Rinne. Istoria Pǎltinişului. De la întemeiere pânǎ sfârşilor Primului Rǎzboi Mondial, wyd. Editura Alma Mater, Cluj-Napoca 2014, ISBN: 978-606-504-172-1.

Już po tych pierwszych kilku godzinach lektury zawartości książki wyjaśniło i uzupełniło się kilka podnoszonych w moich wcześniejszych wątkach kwestii.

1) Wiadomo już, że belweder widokowy na szczycie Onceşti (1715 m n.p.m.) zbudowany został w 1902 r. i nazwany został, na cześć zmarłego rok wcześniej założyciela S.K.V. Karla Conradta, "wieżą Conradta" (rum. Observatorul Conradt):



za: Dragoteanu 2014, s. 89, rys. 3.61.

2) Z reprodukcji widokówek przedstawiających Wąwóz Sybiński widać, jak człowiek zniszczył ten wspaniały niegdyś zakątek. Zamiast szerokiej na kilka metrów drogi i obrzydliwej rury do siłowni wodnej, można było ujrzeć takie widoki:











za: Dragoteanu 2014, s. 60, ryc. 3.32b; s. 72, ryc. 3.40; s. 87, ryc. 3.58; s. 93, ryc. 3.67; s. 97, ryc. 3.71, s. 159, ryc. 7.25; s. 195, ryc. 8.62a.

3) Wyjaśniła się też kwestia błędnego zaznaczania początkowego odcinka szlaku turystycznego wiodącego do Wąwozu Sybińskiego (Cheile Cibinului) na wszystkich mapach rumuńskich wydawanych po II wojnie światowej. Autorzy tych map bezmyślnie przerysowywali przebieg tego fragmentu szlaku z mapy wydanej przez S.K.V. w... 1901 roku!!! (Umgebungskarte des Kurhauses "Auf der Hohen Rinne"). Mapa ta była pierwszą mapą turystyczną okolic Paltiniş.

Ale za to jaką mapą! W swoim poście w tym wątku z 15 maja b.r. napisałem kilka ciepłych słów o ostatnio wydanej mapie gór Cindrel wydawnictwa Bel Alpin: "nawiasem mówiąc, mapa od strony odwzorowania terenu jest naprawdę dobra, dostrzeżone błędy pojawiają się tylko "w warstwie turystycznej" - widać, że nie przeprowadzono aktualizacji infrastruktury turystycznej oraz, co szczególnie martwi, przebiegu szlaków górskich". Cofam te słowa - w porównaniu z mapą sprzed stu kilkunastu lat ta najnowsza mapa gór Cindrel to totalne badziewie!!! Zresztą zobaczcie sami, w jaki sposób przedstawiono te same fragmenty okolic Wąwozy Sybińskiego na tej chwalonej przeze mnie do wczoraj najnowszej mapie turystycznej



... a jak ukazano je na mapie z 1901 r. Różnica kilku klas, oczywiście na korzyść mapy sprzed przeszło stu lat. Zaznaczono na niej nie tylko najwęższe nawet ścieżki, ale nawet lokalizację szlakowskazów turystycznych!



Za: Dragoteanu 2014, s. 40, ryc. 3.10.

A najważniejsze na tym przedstawionym przeze mnie wycinku jest to, że nie tylko zaznaczony jest dawny szlak schodzący bezpośrednio od południa "od góry" w skalną czeluść Wąwozu Sybińskiego (dojście do wąwozu przy literce "n" w słowie "Sybinsklamm" - Wąwóz Sibiński), ale także nieco wcześniej jest "odboczka" na punkt widokowy Sibinshöhe (1080 m n.p.m.).

Oj, po lekturze wspaniałej książki M. Dragoteanu coś mi się zdaje, że kiedyś jeszcze wybiorę się do Paltiniş. A już myślałem, że to zamknięty rozdział w moim górskim życiorysie...
Zobacz profil autora
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

4 marca 2015 r. (środa)

Pobudka nieco przed siódmą rano. Nie dygotaliśmy z zimna, nie szczękaliśmy zębami. My nie... ale za to kartusz z gazem chrzęścił jak grzechotka. Z zimna! Zamarzł w nim gaz. Płynny gaz stał się ciałem stałym. Oczywiście, uruchomienie palnika zajęłoby nam dość sporo czasu.



Nie czekaliśmy, tylko rozhulaliśmy palnik benzynowy (właściwie to "multifuel", ale w praktyce wykorzystywany tylko jako palnik na benzynę ekstrakcyjną), który cierpliwie czekał na taki właśnie poranek. Rozpalanie tradycyjne, ekscytujące zwłaszcza piromanów.



Ale po kilkunastu sekundach kuchenka już buzowała.



A po czterech niespełna minutach mogliśmy wlać do ust pierwsze łyki gorącej herbaty. Brakowało nam tego, oj brakowało. Potem jeszcze śniadanko, ciepły kisielek i kawa. Byliśmy już rozgrzani...



Pakowanie i wreszcie około dziewiątej wyjście w góry. Rzeczywiście - tak jak pisał w swoich sms-ach Piotrek - szykowała się w tym dniu wspaniała pogoda. Błękitne niebo, trochę chmurek tylko od strony południowo-zachodniej, ale ponieważ wiatr wiał właśnie w tamtym kierunku, to dość szybko zaczęły one uciekać z pola widzenia. Mróz tak mocno w nocy związał śnieg, że rakiety były bezużyteczne. Bezużyteczne przez cały, jak się okazało, dzień.



Mogliśmy więc pożegnać się z polaną Muncel - tym razem już na dobre, przynajmniej w marcu 2015 r.



W jakiś czas później, gdy dotarliśmy do polany Onceşti, zorientowaliśmy się, że z tą polaną pożegnali się drwale. Wszystkie szałasy i budy znajdujące się na polanie były opuszczone. Żywego ducha. Pracownicy leśni, wraz ze swoimi końmi i bodajże jednym psem, zapewne uciekli przed wczorajszą kurniawą i przede wszystkim przed ekstremalnym nocnym mrozem. Wyjaśniło się więc nasze nocne puchowośpiworowe "no comfort".



Na wschód od polany Onceşti szlak prowadził nadal głównie świerkowym lasem. Najpierw lasem znajomym, gdyż przez niecała godzinę powtarzaliśmy - chociaż w przeciwnym kierunku - fragment szlaku grzbietowego poznanego już przez nas trzy dni wcześniej, podczas pierwszej niedzielnej pętelki z Paltiniş. Później, nieco przed polanami Lupilor i La Icoanǎ, weszliśmy na odcinek nam nieznany.

Zachwyciła nas zwłaszcza polana, a może raczej polanka, gdyż jest ona bardzo niewielka, Icoana. Studiując wcześniej mapę zastanawiałem się, skąd się wzięła ta nazwa. Czy taka malownicza, czy może roztacza się z niej jakiś niezapomniany i piękny widok? Na niektórych mapach, także i tych z czasów socjalistycznych, zaznaczony jest na tej polance krzyż. Zapewne więc od tego krzyża?

I rzeczywiście - "krzyż" na tej polance przypomina bardziej ikonę niż symbol chrystusowej męki



Z napisu wytłoczonego na blaszanej ikonie wynika, że przedstawienie Maryi z Dzieciątkiem powstało w 1977 r., a zatem w okresie "środkowego Ceauşescu". Dzisiaj, już w kilka miesięcy po naszej marcowej wędrówce po górach Cindrel wiem, że jakaś kapliczka, figura czy też krzyż znajdowała się w tym miejscu już wcześniej. Symbol miejsca kultu na tej polance jest zaznaczony na wspomnianej już wcześniej mapie okolic Paltiniş, wydanej przez Siedmiogrodzkie Towarzystwo Górskie w 1903 r. Czy ta pierwotna "ikona" uległa zniszczeniu - może podczas wprowadzania jedynie słusznego ustroju? Tego na razie jeszcze nie wiem.



Zaledwie dziesięć minut po opuszczeniu polanki La Icoanǎ stanęliśmy nagle jak wryci.

Powód był taki...



Nie muszę chyba pisać, że to Fogarasze - Góry Fogaraskie - najwyższe pasmo w Karpatach Południowych i jednocześnie w Rumunii. W całym łańcuchu Karpat przewyższają je tylko zachodniokarpackie Tatry - i to tylko słowacka ich część. Monumentalny mur Fogaraszy (w paśmie tym znajduje się aż siedem samodzielnych dwuipółtysięczników, w tym najwyższy szczyt Rumunii Moldoveanu 2544 m n.p.m.) przesłaniał dużą część widnokręgu. Miały zatem prawo wywrzeć na nas wrażenie. Tym bardziej, że mieliśmy wręcz kryształową przejrzystość powietrza. Od najbliższego od nas charakterystycznego szczytu w fogaraskiej grani Suru (2283 m n.p.m.) dzieliło nas ponad 40 km, było też doskonale widać wschodnią część grani, leżącą za oddaloną od nas o 70 km Darą (2500 m n.p.m.). Wszystko wydawało się tak bliskie...

Wypadało oczywiście rzucić okiem również i na góry znajdujące się na północ od nas. Jeszcze po raz ostatni popatrzeć na drogę z Sibiu przez Raşinari do Paltinişu, poprowadzoną przez połoninny grzbiet Dealul Cǎlagǎrului...



... ale od tego momentu to Fogarasze były dla nas "numerem jeden"



Co chwila zatrzymywaliśmy się by przyłożyć wizjer aparatu do oka albo najzwyczajniej na świecie po prostu pozachwycać się



I tak idąc, zatrzymując się, gubiąc i znajdując szlak dotarliśmy do bardzo ładnej dużej widokowej polany Tomnatyk (Poiana Tomnaticu). Na polanie znajdują się zabudowania drewnianej porzuconej już leśniczówki (cantonul silvic) Tomnaticu.



Budynek leśniczówki jest otwarty. W środku trochę bałaganu, ale spokojnie można skorzystać z tutejszej oferty noclegowej.



My uskuteczniliśmy tu sobie jedynie drugie śniadanko w postaci suszonych owoców, kawałka chałwy i resztki herbaty z termosu. W stojącej obok termosu półtoralitrowej butelce po "Tymbarku" widać zamrożoną minionej nocy na lód wodę. Jeszcze do południa się nie stopiła!



Za polaną Tomnatyk znowuż czekała nas wędrówka grzbietem na wschód. Strawersowaliśmy od strony północnej zalesione szczyty Tomnatyka (1366 m n.p.m.) i Ghilan (1411 m n.p.m.) i wyszliśmy na ciąg widokowych niewielkich polanek ponad Raşinari.



Wypadało gdzieś w tym miejscu zrobić sobie jakąś odrobinę dłuższą przerwę na herbatkę. W termosie skończyła się już jednak ponad godzinę wcześniej - na polanie Tomnatyk. Trzeba było zatem skądś wodę zorganizować.

Na postój wybraliśmy polanę znajdującą się na opadającym ku północy ramieniu szczytu Ghilan.



"Widokowo" nie można było lepiej wybrać - bo i cud-miód widoczek na Fogarasze "z kiczem graniczący"





A i widok na północ był niezgorszy. Co tam niezgorszy? Również dreszczyk górskiego podniecenia, albowiem to białe pasemko na ostatnim planie to oddalone około 120 kilometrów na północ wschodzące w skład Gór Apuseni Góry Muntele Mare z najwyższym szczytem Muntele Mare (1826 m n.p.m.).



Jedyny problem jaki w tym miejscu się pojawił to brak wody. Wody w stanie ciekłym.

Trzeba sobie było jakoś z tą niedogodnością poradzić.



Udało się...



Byliśmy najedzeni i napici... Można zatem ruszać w dalszą drogę. Po kilku minutach od miejsca naszego odpoczynku drogę już mi dość dobrze znaną. Na przełęczy Apa Cumpaniţa (1303 m n.p.m.) "zeszliśmy się" ze szlakiem niebieskiego paska, prowadzącego na grzbiet od strony północno-wschodniej z Raşinari. Przed pięcioma laty, na początku września 2010 r., z dwójką moich kolegów Michałów, zrobiliśmy sobie na lekko wycieczkę z Raşinari, która w swojej grzbietowej części przez grzbiety Dosu Albului (1303 m n.p.m.) i Dealul Derjǎni (12111 m n.p.m.) przebiegała na długości około 12 kilometrów tak samo jak nasza dzisiejsza wędrówka.

Właściwie to przełęcz Apa Cumpaniţa minęliśmy "nie wiadomo kiedy". Kilka lat temu stał tu szlakowskaz informujący, że idąc grzbietem na wschód dojdzie się do refugiul "Rosengarten", czyli - z niemiecka - do "Różanego Ogrodu". Nazwa piękna, sugerująca, że ten schron górski może być jakimś architektonicznym cudem w równie cudnym otoczeniu. Wtedy, we wrześniu 2010 r., nie dotarłem z Michałami do "Różanego Ogrodu". Nieco wcześniej zeszliśmy z grzbietu na północ i przez cygańską wioskę Prislop wróciliśmy do Raşinari. Teraz, po kilku latach, mogłem jednak wreszcie dotrzeć do tego schronu i skonfrontować jego działającą na wyobraźnię nazwę z rzeczywistością. Niemiecka nazwa sugerowała, że może to być obiekt nawiązujący swoją formą do dawnej drewnianej architektury pensjonatów z Hohe Rinne - Paltinişu. Zakładaliśmy, że jeszcze tego dnia późnym popołudniem znajdziemy się w "Różanym Ogrodzie" i wszystko się wyjaśni.



Fotografia z września 2010 r.

Obecnie miejsce zejścia się szlaków umknęło mojej uwadze, możliwe, że akurat w tym czasie rozprawiałem z Łukaszem o czymś dla nas nadzwyczaj istotnym, ale już po chwili zacząłem rozpoznawać niektóre widoki...



To fotka z początku września 2010 r.



a to zdjęcie z marca 2015 r.

... i niektóre szałasy, mimo, że część spośród nich zostało w tzw. "międzyczasie" dość gruntownie przebudowanych. Jak chociażby ten, któremu przed laty jakaś wichura uszkodziła dach



Teraz dach naprawiono, zmieniając przy okazji jego oś, ale i w samej bryle budynku dokonano pewnych modyfikacji. Obcięto wystające na zewnątrz, poza linię jednej ze ścian, zakończenia belek zrębowych - tzw. ostatków. Teraz - w 2015 r. - już ich nie było:



Widoki na Fogarasze między tamtym wrześniowym dniem 2010 r. a dniem naszej dzisiejszej wędrówki to niebo a ziemia. Wtedy koronka zaśnieżonych szczytów fogaraskich spowita była delikatną mgiełką. "Delikatna mgiełka" to może romantyczne sformułowanie, wiem, że często używane i nadużywane w tekstach o górach, ale - przyznajmy to - mocno wnerwiające. Bo niby widok jest, ale tak naprawdę to poza zarysem oddalonego dość znacznie pasma to niewiele w sumie widać. Chociaż przed pięcioma laty, gdy patrzyliśmy z tego miejsca na Fogarasze z jedynym w miarę rozpoznawalnym w ich konturze Negoiu, to myśleliśmy, że złapaliśmy Bozię za nogi. Bo jeszcze dwa-trzy dni wcześniej walczyliśmy na tej fogaraskiej grani z huraganowym wiatrem, w hektolitrami lejącej się na nasz namiot wody, zaś widoki we mgle nierzadko nie sięgały nawet 15 metrów.

A teraz widok marzenie - każdy szczególik w grani, każdy żleb... a wszystko to z kilkudziesięciokilometrowej odległości. Rewelacja. I tak praktycznie przez cały dzień...









W pewnym momencie zreflektowaliśmy się, że cały czas gapiąc się w stronę Gór Fogaraskich zupełnie nie patrzymy w innych kierunkach. Ani na południe, w stronę gór Lotru, ani też na północną część gór Cindrel. Na jakiś czas połoniny przegrały ze skałami. Mam nadzieję, że już w lecie to nasze połoninne świętokradztwo zostanie w pełni odkupione (a przynajmniej takie są plany i nadzieje!).






Właśnie podczas takiego "odczasudoczasupatrzenia" na Lotru zauważyliśmy, że do jednej z bacówek wprowadziły się już owce. Bardzo wcześnie, bo to dopiero początek marca, zaś ta akurat bacówka znajduje się dobrze ponad 1100 m n.p.m.



Od razu przypomniała mi się wrześniowa wędrówka przez tę połoninę w 2010 r. Połonina wtedy żyła, wszędzie stada owiec, jakieś osiołki... Gdzieś też w pobliżu niedźwiedzie, gdyż przy kilku bacówkach znajdowały się wykonane z puszek po piwie "odstraszaczki" na misie





Połonina Dealul Derjǎni ciągnęła się i ciągnęła. I okazuje się, że od czasu do czasu pojawiają się na niej jakieś skalne gniazda. Jak chociażby to, będące kulminacją całej Dealul Derjǎni (1211 m n.p.m.)



Pojedyncze skałki nie przesłonią jednak faktu, że to jeden wielki trawnik... Ale, jak to już jest z połoninami, z borówczanym lasem u ich podnóży.



Bacówki, letniarki i szałasy najczęściej były pozamykane, ale w większych bacówkach często otwarte były niektóre z ich przybudówek. Poza sezonem wypasu owiec na pewno w którymś z tych licznych pasterskich obiektów na tym bacówkowym grzbiecie znaleźć można świetne locum.





... może niekiedy mogą być tylko niewielkie problemy z przeciekającym dachem



Za wspomnianą już wcześniej skalistą kulminacją naszej połoniny grzbiet zaczął się łagodnie obniżać. Fogarasze, chociaż z każdym kwadransem wędrówki bliższe, gdyż szliśmy w ich kierunku, wizualnie zaczęły się jakby od nas oddalać. Po prostu znajdujący się między naszym grzbietem a Fogaraszami wschodni grzbiet gór Lotru nie obniżał się, lecz cały czas "trzymał wysokość" i wywoływał to złudzenie oddalania się od nas Gór Fogaraskich. Nie muszę chyba pisać, że żałowaliśmy wtedy z Łukaszem, że tam, czyli w górach Lotru, nas w tej chwili nie ma. Że nie dochodzimy do schroniska, zdewastowanego niestety, Prejba. Znajduje się ono na jednej z tych podszczytowych polan w górach Lotru.



Ale nasza połonina też była piękna. Tylko, niestety, powoli się już kończyła...



Wędrując przez połoninę Dealul Derjǎni nawet nie spoglądaliśmy na zegarki. Patrzyliśmy się... wiadomo na co. Ale w pewnym momencie zaczęliśmy odczuwać, mniej więcej w tym samym czasie Łukasz i ja, ssanie w żołądku. Trzeba było zrobić przerwę na jakiś posiłek. Tylko, jak dotąd, na grzbiecie nie natknęliśmy się na najmniejsze nawet źródełko, ba... na tej wysokości nie było również choćby odrobiny śniegu. Przy mijanych bacówkach w najbliższym ich sąsiedztwie nie było źródeł, chociaż być może istnieją przy nich jakieś źródła okresowe, ale na początku marca nic jeszcze w pobliżu szałasów nie ciurkało. Pod nami, jakieś 100-150 metrów w pionie, woda z całą pewnością była... ale komu by się chciało tracić tyle wysokości? Nam z pewnością nie...

Wreszcie, tuż przed godziną 17, udało nam się wypatrzyć niewielką bacówkę, do której od strony północnej (na zdjęciu lewej) dość mocno "zbliżały się" drzewa. Na moje "tam musi być bardzo blisko woda", Łukasz się tylko zaśmiał...



... a gdy do niej doszliśmy, to wdrapał się i zaległ na stogu siana, do mnie tylko rzucając "jeśli obiecywałeś wodę, to ją przynieś. A ja ją później zagotuję na zupkę i herbatę"




Na takie dictum poszedłem w stronę wypatrzonych wcześniej drzewek i po pięciu minutach natknąłem się na studzienkę



Teraz do roboty wziął się, jak wcześniej obiecał, Łukasz




A ja mogłem pooglądać sobie bacówkę i jej zakamarki







Co zaś do mocno zmodyfikowanego "Chińczyka" (chodzi o "zupę") i herbatę, to w takim miejscu wyjątkowo dobrze smakowały. Zresztą widać to doskonale na załączonym obrazku.



Cóż, w tym uroczym miejscu spędziliśmy ponad osiemdziesiąt minut (!!!). Planowaliśmy tu pobyt najwyżej czterdziestominutowy - szybkiego "Chińczyka" i jeszcze szybszą herbatę, a wyszło... a właściwie zaczęło zachodzić Słońce. Był wszak dopiero początek marca, dzień jeszcze krótki.

A nam się zachciało do "Ogrodu Różanego"... Trzeba zatem go szukać... No to plecaki na grzbiet i w drogę... I wtedy chyba najczęściej w tym dniu oglądaliśmy się za siebie, patrząc na chowające się za odległymi już od nas szczytami centralnej części gór Lotru i Cindrel





Około szóstej wieczorem zaczęło się robić ciemno. Zaczęliśmy się rozglądać za jakimś miejscem na nocleg, czuliśmy, że do schronu "Rosengarten" już w tym dniu nie dojdziemy. Może jakiś szałas, może namiot? W pewnym momencie dostrzegliśmy nieco poniżej grzbietu jakąś murowaną budowlę "o niezbyt nachalnej urodzie". Wyglądała na jakąś opuszczoną oborę lub inny tego rodzaju obiekt gospodarczy. Przypominała murowane obiekty pasterskich kołchozów w ukraińskich Karpatach czy też nasze bieszczadzkie cuda architektoniczne związane z radosną działalnością gospodarczą dębickiego "Igloopolu" w latach 70. i 80. minionego wieku.

No cóż? Warto jednak sprawdzić, co to za rudera...



Obora okazała się być naszym, czy może raczej moim, wymarzonym "Ogrodem Różanym"!!!! Zamkniętym na cztery spusty - chociaż, patrząc na kondycję obiektu, może to i dobrze? Eskalacja rozczarowań po takim pięknym dniu na pewno wpłynęłaby niekorzystnie na moje samopoczucie



Z infrastruktury "Rosengarten" najbardziej przypadł nam do gustu betonowy stół... do ping-ponga. Trochę zastanawialiśmy się, dla kogo jest ten stół pingpongowy, skoro jego blat znajduje się na wysokości najwyżej 75 centymetrów ("może dla zaczarowanych nieco wyrośniętych krasnoludków z zaczarowanego Ogrodu Różanego?"), ale dla turystów jego walory są niezaprzeczalne.



Tej nocy oczywiście spaliśmy w namiocie. Nie było już tak zimno jak dobę wcześniej... Spaliśmy jak susły. Tylko tuż przed północą (w Polsce nie było jeszcze jedenastej) obudził nas sygnał mojego telefonu. Komunikat pogodowy oczywiście:

"Od jutra do niedzieli pochmurno i opady sniegu, czyli do dupy. Temperatura ujemna. U mnie też do dupy. Nadal wietrzna ospa u corki i jestem uziemiony, bo nie chcemy narazac babci." (04 marca 2015, 22:39)

C.D.N.


Ostatnio zmieniony przez Krzysztof Jaworski dnia Wto 16:55, 02 Cze 2015, w całości zmieniany 2 razy
Zobacz profil autora
Krzysztof Jaworski


Dołączył: 10 Sty 2012
Posty: 176
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3
Skąd: Świebodzice

5 marca 2015 r. (czwartek)

Wstaliśmy o siódmej rano. Rzut oka na niebo - szare, zdecydowanie za szare. Komunikat pogodowy otrzymany od Piotrka zatem się sprawdził. Jeszcze nie co do joty. Na razie tylko połowicznie, gdyż zapowiadane chmury już nadeszły, ale śnieg jeszcze nie zaczął padać. Ale że przyjdzie, to się faktycznie czuło. Tylko za ile godzin?



Miniona noc nie była już taka mroźna jak poprzednia, tym razem w śpiworze spało mi się wręcz luksusowo. Łukasz też tej nocy się wyspał. Ale jakiś mróz mimo wszystko był - przygotowując poranny posiłek znowu trzeba było skorzystać z palnika benzynowego, gdyż w kartuszu chrzęściły kostki zmrożonego gazu.



Za dnia można było obejrzeć sobie schronisko. Ale czy ta budowla faktycznie godna była miana "schronu turystycznego" - refugiul? Za dnia nasz "Różany Ogród" wyglądał bowiem jeszcze mniej ciekawie niż o zmroku. Patrząc na płaty tynku odpadające od skleconych z najrozmaitszych cegieł i cementowych bloczków ścian budynku czuło się, że za zardzewiałymi drzwiami i również pancernymi okiennicami jest jedynie wilgoć i skondensowana stęchlizna. Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej - ale chyba już nie będzie okazji, aby się o tym samemu przekonać. Pozostała jedynie konstatacja, że nocleg w namiocie był chyba najlepszym rozwiązaniem.





Po śniadaniu zaczęliśmy się zbierać do wyjścia. Gdzieś tak wtedy przyszedł kolejny sms od Piotrka:

"Teraz pokazuja, ze w Paltinis pochmurno, a w Sibiu slonecznie" (05 marca 2015, 08:39)

Trochę nas to zbudowało, gdyż cel naszego dzisiejszego pieszego odcinka, czyli miasteczko Cisnadie, znajduje się jedynie kilkanaście kilometrów od Sibiu. Może więc odrobinę niebieskiego nieba i słońce uda nam się jeszcze dzisiaj zobaczyć.

Na razie jednak wymarsz z przeuroczego inaczej "Rosengarten" - była dziewiąta rano.



Szliśmy w kierunku wschodnim. Pierwszych kilkaset metrów, aż do przełęczy Curmatura Magurii (ok. 1000 m n.p.m.), to biegnące razem cztery różne szlaki turystyczne. Widać więc, że "Rosengarten" stanowił zatem jakiś ważny punkt dla miejscowych turystów. Dochodził do niego nie tylko biegnący głównym grzbietem gór Cindrel szlak czerwonego paska, ale także trzy inne szlaki lokalne: dochodzący bezpośrednio do schronu od strony północnej niebieski krzyż z miejscowości Raşinari, następnie schodzące się na pobliskiej przełęczy Curmatura Magurii dwa szlaki - niebieski trójkąt biegnący z leżącej także po północnej stronie grzbietu wsi Cisnǎdioara (Michelsburg) oraz od południa, od doliny rzeki Sadu, czerwone kółko.





My szliśmy oczywiście grzbietowym "czerwonym paskiem". Z "Rosengarten" do przełęczy Curmatura Magurii wiedzie bardzo łagodne zejście, gdzieś tak może z 70 metrów w dół. Trochę bardziej ostry stok pojawił się już za przełęczą. Tylko że teraz trzeba było już podchodzić pod górę. Trzysta metrów podejścia, na stosunkowo krótkim dystansie, na ostatni odwiedzany przez nas cindrelski szczyt Vârful Magura (1304 m n.p.m.), dało mi się trochę we znaki. Może dlatego, że windę na Magurę zafundowaliśmy sobie z samego rana, a poza tym pokryte trawami zbocze wydawało się takie niepozorne. Magura jest praktycznie ostatnim - licząc od strony wschodniej - samodzielnym szczytem w górach Cindrel, którego wierzchołek wznosi się ponad górną granicę lasu. Przekracza tę granicę nieznacznie. Patrząc na szczyt od strony zachodniej, znad siodła przełęczy Curmatura Magurii wydaje się wręcz, że kulminacja Magury jest nawet w swej większej części zalesiona. Tymczasem wierzchołek jest bezleśny, chociaż od strony północnej krawędź lasu zbliża się już na niespełna 60 metrów (w linii prostej) do kulminacji. Następny w kierunku wschodnim samodzielny wierzchołek w grzbiecie głównym gór Cindrel - Vârful Chiciorei (1018 m n.p.m.) - jest już zalesiony. Może dlatego wytyczający szlaki turystyczne w tym masywie górskim zdecydowali, że szlak główny (czerwony pasek) tuż za szczytem Magury zbiegnie z grzbietu w kierunku północnym do zabytkowego miasteczka Cisnadie, natomiast zalesionym na tym odcinku grzbietem głównym poprowadzi turystów bardziej już podrzędny szlak niebieskiego kółka, schodzący od szczytu Magury do osady Valea Morii - przysiółka większej wioski Sadu.



Wspomniałem nieco wcześniej, że na podejściu na Magurę nieco mnie zatkało. Z ulgą można było zrzucić na moment plecak z grzbietu i po raz przedostatni spojrzeć za siebie - w stronę gór Cindrel i Lotru oraz na miejsce naszego ostatniego noclegu "Rosengarten" - to to widoczne na poniższej fotografii większe poletko śnieżne otoczone lasem. Ostatni raz popatrzymy w tę stronę może po piętnastu minutach marszu - już ze szczytu Magury. A potem obrazek ten nam się już zupełnie schowa.



Wyraźnie było widać, że pogoda pada... Wczorajsza przejrzystość powietrza, plastyka i trójwymiarowość poszczególnych planów stała się jakimś nierealnym wspomnieniem. Przecież minęło ledwie kilkanaście godzin... A tu tylko jakieś szarobure listopadowo-wczesnogrudniowe landszafty.

O tym, że to nie listopad i nie grudzień przypomniały nam pierwsze zwiastuny wiosny. Na razie jedynie niewielkie kępki przebiśniegów i bardzo jeszcze nieliczne krokusy. Wyjątkowo odważne, bo to przecież dopiero piąty dzień marca. Fioletowy szał rozpocznie się na tej połoninie dopiero na początku kwietnia...





Przebiśniegi przebiśniegami, krokusy krokusami a tu nad nasze głowy zaczynają napływać chmury i ...gorzej, bo zaczyna robić się mgliście. Trzeba iść... Na szczycie Magury pogoda jest jeszcze bardziej listopadowa i bardziej wczesnogrudniowa, niż jeszcze kwadrans temu...



Kilka chwil na szczycie i można iść dalej. Kawałeczek jeszcze grzbietem w kierunku wschodnim, czyli w kierunku Gór Fogaraskich. Tylko że dzisiaj Fogarasze nie pokazały nam się nawet na ułamek chwili. Zatopione były w mleku. Wczoraj były na wyciągnięcie ręki... dzisiaj - szkoda gadać!

A i połonina Magury zrobiła się taka jakaś mało urodziwa...



Właściwie to z ulgą zeszliśmy z grzbietu. Weszliśmy w las i na jakimś niewielkim wiatrołomie zgubiliśmy szlak. Szybko złapaliśmy jednak ładną leśną drogę kierującą się na północ, która - byliśmy tego pewni - prędzej czy później musiała się zejść ze zgubionym szlakiem. Las głównie bukowy, z pewnością piękny wczesną jesienią, teraz urodą nie porywał... Szło się jednak fajnie, często przecinając skaliste dolinki strumieni, które kilka kilometrów na północ - po połączeniu - utworzą większą dolinę Valea Urşilor.





Gdzieś tak wtedy, gdy schodziliśmy bukowym lasem do Cisnadie, zadzwonił telefon Łukasza. Odebrał, ja zaś przyśpieszyłem kroku, aby nie być mimowolnym świadkiem rozmowy. Rozmowa krótka - wiadomo roaming - więc po może dwóch minutach odwracam się do Łukasza. A jego mina zgaszona... Od razu wyjaśnia "Wiesz, Hubert zrobił 7 a". Chodzi o Huberta, kolegę Łukasza z roku i jednocześnie z Klubu Taternictwa Jaskiniowego.
Pytam, gdzie zrobił tę siódemkę. "U nas, we Wrocławiu, na ściance." - Łukasz dalej lekko skwaszony. "Mi się jeszcze siódemki zrobić nie udało" - dodaje.

Wtedy coś mnie olśniło! Wiedziałem już na bank, co będziemy robić w dwa ostatnie dni naszej zimowej tegorocznej wycieczki.

"Wiesz, Łukasz - mówię - daj spokój ze sztuczną ścianką. Jutro zobaczysz tyle naturalnych siódemek, w prawdziwej skale, że od patrzenia na nie we wszystkich możliwych kierunkach możesz narazić się na zwichnięcie karku!"
- "Gdzie?"
- "Zobaczysz!"
- "Tu, w Cindrelu?"
-"Nie, zobaczysz!"

Plan na jutro i pojutrze zaczął się więc krystalizować. Na razie Idziemy jednak do Cisnadie, cały czas schodząc stosunkowo łagodnie w dół... Żadnych stromizn, można pogadać więc o górach, wykopaliskach na Gromniku, o ostatnim Sylwestrze Łukasza spędzonym wewnątrz którejś z tatrzańskich jaskiń...



... aż doszliśmy do wspomnianej już wcześniej doliny Valea Urşilor.



Odnaleziony niespełna godzinę wcześniej szlak czerwonego pasa połączył się tutaj ze szlakiem oznaczonym czerwonym krzyżykiem, również schodzącym z grzbietu. Także z masywu Magury. Stąd do centrum Cisnadie pozostały już jedynie cztery kilometry. Najpierw szliśmy utwardzoną kamieniami stosunkowo szeroką leśną drogą, a po opuszczeniu lasu wyraźnie już węższą asfaltówką.



Ta doprowadziła nas po kilkunastu minutach do pierwszych zabudowań Cisnadie.



Tych pierwszych budynków nie fotografowałem, chociaż mające najwyżej po kilkanaście, może góra dwadzieścia lat domy były naprawdę niebrzydkie. Na pewno ładniejsze od większości naszych podmiejskich polskich pudełek. Zrobiłem natomiast zdjęcie plątaninie kabli, które ujrzeliśmy już na pierwszym w Cisnadie słupie wysokiego napięcia. Ten element rumuńskiej wiejskiej i miejskiej infrastruktury technicznej staram się uwieczniać zawsze, gdy tylko zwoje drutów i kabli wpadną mi gdzieś w oko. Chociaż pisząc "zawsze" mijam się z prawdą. Za czasów fotografii analogowej na robienie zdjęć zwisających drewnianych lub betonowych słupów zwojów kabli i drutów nie mogłem sobie pozwolić. Zmuszony byłem niejako do oszczędzania kadrów błony fotograficznej. Dopiero cyfrówka i praktycznie darmowe zdjęcia umożliwiły wejść i w "tę niszę" fotografii dokumentalnej. Akurat kable z Cisnadie były "takie sobie", tj. dosyć skromne, ale ponieważ praktycznie pierwsze podczas naszej wycieczki to zostały zadokumentowane.





Pierwszy postój w Cisnadie musiał mieć miejsce oczywiście pod sklepem. Pierwsze piwo od czterech dni i dla Łukasza pierwszy dymek od dwóch dób...



... nie odstraszyła go nawet mało zachęcająca reklama papierosów



Później już można było spokojnie i niespiesznie podążać w stronę centrum Cisnadie.

... a to rozglądając się za różnymi szczególikami miejscowej architektury



... a to prowadząc rozważania nad bardzo szczególnym znaczeniem słowa "dupa" w języku rumuńskim...



... a to zastanawiając się, kiedy wreszcie zacznie sypać zapowiadany deszcz ze śniegiem?



No i zaczął sypać. Akurat wtedy, kiedy weszliśmy do historycznego centrum miejscowości. Kolorowe bramy wejściowe do XIX-wiecznych kamienic stały się trochę mniej kolorowe i przyprószone białymi płatkami





I tak zastanawiając się, czy już teraz zakładać kurtki przeciwdeszczowe i pokrowce na plecaki, doszliśmy do centrum średniowiecznego Heltau. Bo taka jest saska nazwa dzisiejszej Cisnadie. Ujrzeliśmy najbardziej znany zabytek z tej miejscowości - monumentalny warowny kościół pod wezwaniem św. Walpurgii (Walburgi).



Kościół w Cisnadie (Heltau) jest jednym z kilkunastu saskich późnoromańskich i wczesnogotyckich kościołów obronnych w rejonie Sibiu, przy czym właśnie świątynia w Cisnadie ma najbardziej rozbudowane i architektonicznie rozwinięte elementy konstrukcji obronnych.



Źródło: J. Fabritius-Dancu, Romanische Baukunst in der Zibinsebene, "Komm mit '79. Reisen, Wandern, Erholung in Romänien", Verlag Neuer Weg, Bukarest 1979, s. 130-155, ryc. na s. 131. Na ilustracji kościół w Cisnadie oznaczony jest cyfrą 2.


Świątynia ma metrykę ponoć XII-wieczną, jednak jej późnoromańskie detale architektoniczne wskazują raczej na XIII wiek jako moment rozpoczęcia prac budowlanych. Nie można jednak oczywiście wykluczyć, że wcześniej w tym miejscu stała jakaś starsza budowla sakralna (np. drewniana), rozebrana podczas budowy nieco późniejszej świątyni. W kolejnych stuleciach kościół był przebudowany w stylu gotyckim, przy czym w XV i na początku XVI w. przybrał formę, która z niewielkimi już tylko zmianami przetrwała do naszych czasów. Cały zespół świątynny został wówczas inkastelizowany, czyli nadane zostały mu cechy obronne - przede wszystkim poprzez otoczenie kościoła podwójnym pierścieniem murów obronnych. O refugialnym (schronieniowym) charakterze kościoła świadczą utworzone w murze wewnętrznym nisze dla poszczególnych rodzin mieszczańskich.



źródło ilustracji: Wikipedia (https://ro.wikipedia.org/wiki/Biserica_fortificat%C4%83_din_Cisn%C4%83die)



według: J. Fabritius-Dancu, ilustracja na s. 141.



według: J. Fabritius-Dancu, ilustracja na s. 132.

W XVIII i XIX w. do murów zewnętrznych twierdzy zaczęto "doklejać" kamienice mieszczańskie, przez co zatracony został nieco surowy monumentalny charakter całego kompleksu.



Ale po wejściu w obręb murów twierdzy wszystko wraca do średniowiecznego porządku.



O kościele św. Walpurgii w Cisnadie i najrozmaitszych "smaczkach" jej architektury można byłoby napisać wiele. Za każdym razem, gdy zwiedza się ten obiekt, dostrzega się nowe rzeczy. Dla mnie był to drugi pobyt w tym miejscu (pierwszy raz pojawiłem się tu w sierpniu 2001 r.) i mam nadzieję, że nie ostatni. Liczę na to, że pojawię się tu w jakimś ładnym październiku, kiedy nie będzie ani ostrego słońca (jak w 2001 r.), ani śniegu z deszczem (jak teraz).



Powyżej parę obrazków z sierpnia 2001 r.

Teraz, z padającym śniegiem, było trochę nietypowo. Śnieg, a w większym stopniu i deszcz, nic nie robił (robili) sobie z prób zasłaniania obiektywu przed płatkami i kroplami. Zdjęcia wyszły, jak wyszły, ale oddają chyba klimat twierdzy.





Jedna z nisz, w której podczas oblężenia warowni (obawiano się przede wszystkim Turków), musiała się schronić wraz ze swoim dobytkiem jedna mieszczańska rodzina. Odstęp między murem a ścianą kościoła był na tyle duży, że mógł się tu zmieścić też wyładowany wóz należący do tej rodziny. Musiano pamiętać jednak o pozostawieniu wolnej przestrzeni przy ścianie świątyni, umożliwiającej wewnętrzną komunikację w obleganej twierdzy.





Świadectwo romańskiej przeszłości obiektu - absyda jednego z ramion transeptu (nawy poprzecznej)






W budynku bramnym do warowni spotkaliśmy opiekuna obiektu. Należy on do coraz mniej licznej społeczności saskiej w Cisnadie. Dziś na przeszło 16 tysięcy mieszkańców miasta, zaledwie 400-500 przyznaje się do swoich niemieckich korzeni. Reszta po II wojnie światowej wyemigrowała w kilku falach do Niemiec. Proces zaniku społeczności saskiej w Siedmiogrodzie ma swoją bogatą literaturę, zarówno historyczno-dokumentalną, jak i literaturę piękną. I to naprawdę piękną - wystarczy zapoznać się z "Fortepianem we mgle" Eginalda Schlattnera, której polskie tłumaczenie pojawiło się na rynku księgarskim kilka lat temu dzięki wydawnictwu "Czarne" Andrzeja Stasiuka.

Kilka słów - po niemiecku, a jakże - i mogliśmy z Łukaszem wejść do wnętrza świątyni...



... kiedyś, w średniowieczu, katolickiej, jednak od XVI w. już protestanckiej



Dzisiejsze wyposażenie świątyni jest dosyć surowe. Skromny XIX-wieczny ewangelicki neogotycki ołtarz zastąpił wcześniejszy późnogotycki poliptyk (wieloczłonowa nastawa ołtarzowa) z 1525 r., który w 1915. przeniesiony został do Muzeum Brukenthala w Sibiu. Z katolickiej fazy funkcjonowania świątyni zachowały się jednak freski zdobiące m.in. północną ścianę prezbiterium.



Trochę porozmawialiśmy o saskiej ludności dawnego Heltau. O dość licznych sentymentalnych powrotach, ale tylko na czas trwania wycieczki autokarowej, dawnych mieszkańców miasteczka i mocno już zadomowionych w Niemczech członków ich rodzin. O nieco rzadszych odwiedzinach miasta przez turystów z Czech i Polski. Okazuje się, że i nasi rodacy znajdują czas na odwiedzenie tej architektonicznej i krajoznawczej perełki.

I wreszcie nasz rozmówca wskazał nam drogę do najlepszej, jego zdaniem, restauracji w mieście. "Po lewej stronie rynku, następnie przez tunel (wtedy nie wiedzieliśmy, co oznacza ten tunel), a na końcu schodami do góry. Aha, i na rynku szyldu restauracji może nie być". Brzmiało tajemniczo, w sam raz na spektakularne zakończenie pierwszej górskiej części naszej tegorocznej eskapady.

Idziemy zatem do rynku, który praktycznie przylegał od strony północnej do kościoła i jego obudowanych kamienicami murów. Śnieg i deszcz, a może deszcz i śnieg, stały się jeszcze bardziej upierdliwe - zwłaszcza dla aparatów.




Zdążyliśmy sobie jednak zrobić, w takich trochę anormalnych warunkach, jedyne wspólne zdjęcie podczas całej naszej wycieczki. Wcześniej jakoś "nie było okazji"



Knajpkę znaleźliśmy bez problemów. Tunel okazał się być po prostu zacienioną bramą sieni dwutraktowej zapewne późnogotyckiej kamienicy.
Weszliśmy na górę, znaleźliśmy się w restauracji. Zamówiliśmy jedzenie - na początek "Ciorba de burta" oczywiście. I piwo - okazało się, że nie było rumuńskich piw. Chyba restauracja należała do jakiegoś zawziętego Sasa. Zdecydowaliśmy się na czeski "Staropramen". Trochę do "ciorby de burta" nie pasował, ale co zrobić?

Nasz nastrój gwałtownie się jednak poprawił, gdy kelnerka przyniosła nam zamówione dwie porcje zupy. Przyniosła je w ... wypełnionej po brzegi ciorbą wazie. Jak nic, dostaliśmy każdy z nas po dwie porcje zupy. Wielki plus dla restauracji!



Wyszliśmy z restauracji mocno najedzeni. Już nawet nie pamiętam, co było na drugie danie. Ale za to pamiętam, że na zewnątrz lało. Sprzęt fotograficzny znalazł swoje miejsce w plecaku.

Jakieś dziewczę podprowadziło nas pod przystanek busów do Sibiu. W kwestii tzw. transportu zbiorowego w Rumunii dzieje się coś podobnego jak u nas. Można oczywiście pójść na oficjalny dworzec autobusowy, ale najczęściej jest to skazywanie siebie na naprawdę bardzo długie oczekiwanie. Tymczasem w jakichś śródmiejskich zaułkach zlokalizowane są przystanki transportu prywatnego, często bardzo "nieoficjalnego". I na nich się czeka góra dwa kwadranse. Nie w każdej rumuńskiej miejscowości oczywiście, ale w tych otaczających większe miejscowości (a taką jest Sibiu) na pewno tak.

Co tu deliberować - w godzinę i 50 minut po otrzymaniu wazy z ciorbą de burta w restauracji w Cisnadie byliśmy już z Łukaszem na rynku w Sibiu. Tu wyjąłem aparat, ale tylko po to, aby kiedyś pamiętać, że błąkaliśmy się w deszczu po starówce w saskim Hermannstadt.



Teraz było szaro i mokro. Mogłem tylko opowiedzieć Łukaszowi, jaka kolorowa może być starówka w Sibiu. Że powinien się tu pojawić w pierwszy weekend września, kiedy odbywają się tutaj jedne z największych w Rumunii targów ceramiki. O, wtedy dopiero jest tu eskalacja wszystkich odcieni wszystkich kolorów! Tak było chociażby w 2010 r.









Opowiadam Łukaszowi o moich wcześniejszych odwiedzinach Sibiu, a tu nagle odzywa się mój telefon. Rzut oka na wyświetlacz - Piotrek!

"Ponoc snieg tam u was pada" (05 marca 2015, 17:29)

Tak Piotrusiu, szkoda, że nie ma Ciebie tutaj...

Znaleźliśmy trochę czasu, aby połazić po śródmiejskich zaułkach...



... i odwiedzić będący jedną z wizytówek miasta żeliwny Most Kłamców z 1859 r.,



który oczywiście jest cały czas taki sam jak wtedy, kiedy widziałem go po raz pierwszy (w 1983 r.), ale - co już nie jest tak oczywiste - którego otoczenie i kolorystyka elewacji pobliskich domów pozostają praktycznie niezmienione. Tak pamiętam to miejsce z 1983 i 2010 r.





Zwiedzanie (nawet pospieszne) zwiedzaniem, ale musieliśmy też odwiedzić miejscowe księgarnie, aby zaopatrzyć się w mapę, bez której wykrystalizowany kilka godzin wcześniej plan naszej dalszej tzw. górskiej działalności mógłby nie wypalić. Chodziło o mapę gór Trascau. Wiedziałem, że kilka lat wcześniej mapę tych gór wydał węgierski DiMap. Zresztą od pewnego czasu jestem jej posiadaczem - ale została w domu, gdyż nasze górskie plany na ten wyjazd były przecież zupełnie inne. Na mapę gór Trascau powinniśmy gdzieś jednak w Sibiu natrafić. W pierwszej księgarni jej nie było, w drugiej również, w trzeciej musiała więc być. No bo przecież "do trzech razy sztuka"! I rzeczywiście była!!!

Przy okazji obkupiłem się w inne mapy. Dwa nowe opracowania Retezatu, spośród których jedno jest naprawdę dobre, drugie tylko "wzbogaciło kolekcję". Kupiłem też nową mapę gór Şureanu - spośród dostępnych na rynku map tego masywu, ta jest zdecydowanie najlepsza.

Nie jesteśmy głodni, mamy mapy, jesteśmy po zwiedzaniu miasta, nawet po wizycie na poczcie (Łukasz koniecznie chciał zakupić znaczki pocztowe i widokówki), mogliśmy więc zacząć przymierzać się do realizacji kolejnego punktu naszej tegorocznej wyprawy. Przejazdu do podnóża gór Trascau - do miasta Turda. Albowiem tym kolejnym górskim celem miał być jeden z najbardziej znanych karpackich wąwozów - Wąwóz (kanion) Turzii (rum. Cheile Turzii), oddalony 6 kilometrów na zachód od tego miasta.

Poszliśmy w stronę dworca. Nie kolejowego, tylko sąsiadującego z nim głównego dworca autobusowego w Sibiu. Praktycznie wszystkie autobusy jadące z Sibiu do Cluju, przejeżdżają przez Turdę. Trzeba było tylko jakiś kurs wybrać. Mieliśmy jeszcze jakieś wieczorne połączenie w tym dniu z Turdą, ale od razu z niego zrezygnowaliśmy. Przyjazd w nocy do nieznanego miasta, w śniegu lub deszczu (bo znów się rozpadało), to gwarantowany nieciekawy kibel. Bo że turystyczne "kible" mają swoją klasyfikację i kategoryzację, to chyba każdy wie. My chcieliśmy przeczekać noc tutaj - w Sibiu. Mieć kibel kategorii Lux. Zorientowaliśmy się, że pierwszy poranny autobus do Cluju, a zatem i do Turdy, odjeżdża o godzinie 6 rano... i zawróciliśmy do miasta.

Może z 250 m od dworca, tuż za pierwszym skrzyżowaniem ze światłami, po prawej stronie ulicy jest duża kawiarnia rockowa. Czynna do pierwszej w nocy. Pierwsze cztery godziny czekania do odjazdu autobusu mieliśmy już wypełnione treścią. Treścią muzyczną (rock niestety tylko zachodni, nic rumuńskiego, a szkoda!), treścią piwną (po trzy "Ursusy" na głowę to jak na cztery godziny niewiele) i kartograficzną (studiowanie zakupionych parę godzin wcześniej map). Łukasz zabrał się też za pisanie kartek pocztowych. I tak zeszło do pierwszej w nocy.







Kolejnym odwiedzanym tej nocy przybytkiem był bar na dworcu kolejowym. Czynny do drugiej w nocy. Piwa już nie zamawialiśmy. Zadowoliliśmy się całkiem dobrą kawą. Każdy z nas uskutecznił w tym przybytku krótką blisko półgodzinną drzemkę. Oczywiście, nie spaliśmy jednocześnie. Pani w bufecie chyba się nad nami ulitowała, albowiem przeciągnęła moment zamknięcia baru do prawie wpół do trzeciej.



Po wyjściu z baru dworcowego zostały nam już tylko dwie i pół godziny oczekiwania. Nawet mniej, gdyż - jak liczyliśmy - autobus będzie musiał być podstawiony jakiś czas przed odjazdem. Przeszliśmy na dworzec autobusowy mając nadzieję, że poczekalnia będzie już otwarta. Niestety, czynna jest dopiero od piątej rano. Na szczęście na zewnątrz było kilka ławek znajdujących się w zadaszonym i osłoniętym od wiatru miejscu. Można było w tym jakże uroczym miejscu zakończyć naszą przygodę w górach Cindrel i u ich podnóża.





O piątej czterdzieści zajechał na stanowisko nasz autobus. Rozpoczął się kolejny etap naszej rumuńskiej eskapady.

C.D.N.
Zobacz profil autora
Zimowa wędrówka przez góry Cindrel w Karpatach Południowych
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)  
Strona 1 z 1  

  
  
 Odpowiedz do tematu